David’s to dla mnie bezpieczna przystań. Niecałe trzy lata temu, w dniu, w którym przyjechałem do Bath na rozmowę w sprawie objęcia katedry anglistyki, wyglądało to na szczęśliwy omen, że natknąłem się na ten klejnocik, nie szerszy niż przedział kolejowy, pełen zapachu cappuccino, z wąskimi ławkami stykającymi się oparciami, lnianymi obrusami i wyciszoną klientelą, ślęczącą nad gazetami dostarczanymi przez właściciela. Na jednej ścianie wisi oprawione w ramki zdjęcie rzeźby Dawida dłuta Michała Anioła. Pod drugą współczesny David roznosi herbatę i kawę z części pomieszczenia zaplanowanego, żeby wykorzystać ograniczoną przestrzeń do maksimum. David jest szczupły i gibki, co jest wymogiem niezbędnym; potrzeba tutaj niemal zdolności linoskoczka, żeby dostać się za ladę.
Z najlepszych miejsc ma się widok na rzekę. Szeroka połać wody pod mostem jest zdominowana przez jaz, białą, podkowiastą, trzypoziomową strukturę. Ale jej eleganckie kontury kryją w sobie śmiertelną pułapkę. Tysiące litrów gromadzi się i spada na ograniczoną przestrzeń, tworząc wir, w którym rok po roku źle kończą lekkomyślni pływacy i kajakarze.
Zająłem miejsce przy oknie i pochyliłem się w wypraktykowany sposób, żeby nie trącać osoby siedzącej przy najbliższym stole. Zamówiłem kawę i myślałem o rozmowie u lekarza. Do diabła z Bookbinderem. Później opowiem Geraldine ze szczegółami, czego się dowiedziałem. Uczciwość małżeńska była ważniejsza niż etyka lekarska, którą doktor i tak zdążył już zszargać.
Zerknąłem na pierwszą stronę „Timesa”, odsunąłem gazetę i wyjąłem z kieszeni tanie wydanie Opactwa Northanger, które zdjąłem z półki w gabinecie, zanim wyszedłem na Bathwick Hill. Szukałem zdania, które Jane Austen włożyła w usta Isabelli Thorpe. Znalazłem je: Miałam już tak dosyć Bath; twój brat i ja doszliśmy rano do wniosku, że chociaż jest tu bardzo miło, jeśli spędzi się kilka tygodni, to nie zamieszkalibyśmy tu za miliony. To było jak balsam. Te słowa podniosły mnie na duchu, brzmiały mniej więcej tak, jak je zapamiętałem. Oczywiście błędem jest przypisywanie poglądów postaci fikcyjnych autorowi. Zresztą książka zawiera także komplementy na temat miasta. Jednak w nastroju, w jakim się znajdowałem, miło było wyobrazić sobie radnych, jak zwiedzają wystawę i odkrywają wdzięczne obrazki z georgiańskiego Bath, uchwycone w uszczypliwych cytatach z powieści Jane.
Popijałem kawę i mówiłem sobie, że muszę wyrzucić z głowy buntownicze myśli. Zrzucili mi na barki tę wystawę. Teraz to było moje dziecko, więc lepiej, żebym je pokochał. Uczczenie Jane Austen w Bath. W zasadzie byłem bardziej niż chętny, żeby uczcić jej sześć ukończonych powieści. Gdyby inaczej, musiałbym zmienić zawód. Uczczenie ich autorki stanowiło dla mnie większy problem. Nigdy nic miałem ochoty dołączyć do legionu jej wielbicieli, nazywających siebie janeitami. Nie dlatego, żebym miał jakieś obiekcje co do charakteru Jane. Przeciwnie, zdarzające się od czasu do czasu w jej listach drobnomieszczańskic uwagi czyniły z niej osobę bardziej żywą, dostępniejszą niż szlachetna Jane z powieści. Mój problem był natury zasadniczej. Nie lubię tych, którzy czczą pisarzy i drobiazgowo studiują ich życie. Każde dzieło literackie żyje własnym życiem, kompletnym i niezależnym od autora. Więc jestem przeciwny nurtowi współczesnej krytyki, który grzebie pracę twórczą w danych biograficznych.
Coś, co zobaczyłem za oknem, odsunęło te myśli. Na dole trzech małych chłopców zawędrowało na koniec jazu i stanęło tam, gdzie zbierały się niesione nurtem kawałki drewna. Prąd nie był tam tak wartki jak w środku, gdzie po kilkudniowym, nieustannym deszczu, woda wylewa się znad przegrody. Chłopcy wyciągali kawałki drewna i ciskali je w dół dla czystej radości psucia błyszczącej jednostajności nurtu.
Ta scena dobrze ilustrowała moje problemy. W wystawie musi być zawarta stymulacja wizualna. Stronice tekstu, choćby ładnego, nie nadawały się do pokazywania publiczności, chyba że wsparłyby je mocne obrazy. Powieści zawierały jednak niewiele dobitnych wyobrażeń. Zawsze uważałem, że ilustrowane wydania powieści Austen wpędzają w depresję. To były tylko obrazki przedstawiające modę. Cały dynamizm znajduje wyraz w tekście. Pomyślałem, że mógłbym zrobić zdjęcia miejsc, które Jane Austen opisała w Opactwie Northanger i Perswazjach, dwóch powieściach osadzonych w Bath, ale po co? Kto chce oglądać zdjęcia Milsom Street i Pump Room, skoro sam może je obejrzeć? Nie, będę musiał odłożyć na bok obiekcje i podejść do sprawy biograficznie, pokazać obrazy przedstawiające rodzinę Jane, domy, w których mieszkała, i ludzi, jakich spotkała. Ilustracje będą statyczne, ale przynajmniej nie nudne.
A może filmy? Mogłoby okazać się dobrym pomysłem ustawienie wideo, żeby puszczać fragmenty spektakli telewizyjnych filmowanych w Bath. Przypomniałem sobie niedawną ekranizację Perswazji. Prawdopodobnie BBC uzyskało zgodę od rady miasta Bath, żeby kręcić na miejscu, więc można by poprosić ich w zamian o współpracę.
Wyobraziłem sobie kilka rzędów krzeseł przed wielkim ekranem w końcu sali balowej i poczułem przypływ optymizmu. Znów skupiłem wzrok na jazie.
Jeden z chłopców szedł wzdłuż brzegu ku środkowi. Patyk, który tam zapewne wrzucił, utkwił u szczytu trójkąta. Dwaj pozostali patrzyli, jak idzie ku niemu pewnym krokiem. Wyglądał na dwanaście, trzynaście lat, był krzepko zbudowany. Ale sprawa i tak była ryzykowna. Napisy umieszczone na obu brzegach rzeki ostrzegały, że pływanie i kajakowanie w tym miejscu jest niebezpieczne.
Pamiętam, jak mówiłem do siebie, że chłopiec jest idiotą, a jednocześnie, że chłopcom w tym wieku potrzebne są wyzwania. Gdyby nie chodzili po brzegu jazu, pewnie jeździliby na deskorolce po rampach w jednym z miejskich parków. Chłopiec dotarł do celu i wyciągnął patyk z wody. Podniósł go do góry jak Excalibur.
Uznając zapewne, że to przesada, jeden z jego kolegów podniósł kawałek drewna i rzucił w stronę chwalipięty. Mały zobaczył nadlatujący pocisk i zachwiał się. Ale zapomniał o sile prądu, bo musiał zrobić krok w bok, żeby nie stracić równowagi. To sprawiło, że znalazł się bliżej krawędzi. Chyba wyczuł niebezpieczeństwo i zachwiał się, wymachując rękami. Potem musiał zejść na niższy poziom.
Było to rozsądne posunięcie. Betonowe progi były w tym miejscu dość szerokie, a różnica wysokości nie przekraczała kilkunastu centymetrów. Siła prądu zdawała mu się nie przeszkadzać. Z łatwością mógł się wydostać na bezpieczne miejsce.
Ale nie miał szczęścia. Poślizgnął się, stracił równowagę i upadł na plecy. Woda zniosła go na następny poziom.
Szybko wstałem, zaniepokojony, że chłopiec może wpaść w wir. Zdaje się, że krzyknąłem do Davida:
– Ktoś ma problemy! – Wypadłem z kawiarni i pobiegłem mostem. Inni mogli to obserwować z deptaka z widokiem na wodę, aleja byłem bliżej i miałem lepszy dostęp.
Na końcu mostu skręciłem w prawo, chwyciłem za żelazną balustradkę i zbiegłem po schodach na kamienne nabrzeże, na którym stał most. Podbiegłem do ogrodzenia. Widziałem wszystko dobrze, ale chłopca nigdzie nie było. Dwaj inni stali jak skamieniali i patrzyli na miejsce, w którym woda wylewała się z jazu i tworzyła kipiący wir.
Z tej strony rzeki część konstrukcji jazu stanowi śluza, wielkie wrota na sworzniach, zwieńczone pomostem. Żeby dotrzeć do jazu na piechotę, musiałbym przebiec jakieś pięćdziesiąt metrów do schodów po drugiej stronie, a potem pomost. Koło ratunkowe przymocowane do balustrady przy śluzie było równie daleko. Nie było czasu.