Zatrzymał się przy końcu drogi. Wysiedli i świecąc latarką, zaczęli iść po murawie. Wodę otaczał niski płotek, za nim na wietrze poruszały się kępy trzcin. W przerwach między trzcinami rozpościerały się płaskie odcinki brzegu.
– Jak pani dostała się nad wodę? – zapytał.
– Przez jedną z furtek.
– To furtki dla wędkarzy.
– Ja im nie przeszkadzam. – Roześmiała się. – Nikomu nie powiem, że złamał pan prawo.
Otworzył furtkę i poszli w stronę brzegu.
– Czy to tutaj?
– Aż dziw, jak to teraz inaczej wygląda – powiedziała. Powściągając irytację, zatoczył szeroki łuk promieniem światła z latarki.
– Jakoś musi się pani orientować. Jak pani zauważyła ciało?
– Wtedy było trochę jaśniej.
Pięćdziesiąt metrów dalej, przy brzegu, znajdowało się miejsce, w którym rosły szczególnie wysokie trzciny.
– To tam?
– Nie zawadzi sprawdzić – powiedziała.
– Po to tu jesteśmy, proszę pani.
Zrobił krok i poczuł, jak stopa zapada się w miękkim mule.
– Lepiej niech pani zostanie tam, gdzie jest – rzucił do kobiety. Przebrnął na drugą stronę. Nie było tam nic poza rodzinką kaczek, które podniosły hałaśliwy protest.
Wrócił.
– Niech pan popatrzy, w jakim stanie są pana tenisówki! – powiedziała pani Trenchard-Smith.
– Szukamy ciała, proszę pani – przypomniał posterunkowy Sedgemoor. – Podchodzę właściwie do swoich obowiązków.
– Jeśli będzie pan brodził po wszystkich kępach trzcin, spędzimy tu całą noc – odparła beztrosko.
Dwudziestominutowe poszukiwania dały tylko tyle, że pani Trenchard-Smith zrobiła się bardziej impertynencka, a posterunkowy Sedgemoor zaczął tracić cierpliwość. Szli wzdłuż brzegu. Oświetlił latarką zegarek, myśląc z żalem o Shirley, samotnej w domku, z tymi antypatycznymi kotami, kiedy on musi nadskakiwać roztrzepanej starej pannie. Jest prawie wpół do dwunastej. Świetny sobotni wieczór! Niecierpliwym gestem przejechał promieniem latarki po powierzchni wody, jakby chciał pokazać bezsens ich wysiłków.
– Tam! – powiedziała nagle pani Trenchard-Smith.
– Gdzie?
– Proszę mi dać latarkę.
Patrzył, jak trzyma latarkę w wyciągniętej ręce. Promień oświetlił coś białego w wodzie.
Posterunkowy Sedgemoor zrobił szybki, krótki wdech.
– Coś podobnego – powiedział. – Miała pani rację.
Ciało utkwiło między trzcinami, niecałe cztery metry od miejsca, gdzie stali. Rosły tu gęsto moczarki, jaskrawozielone w sztucznym świetle. Była to bez wątpienia kobieta, twarzą do góry, z włosami rozpostartymi na wodzie i jednym kosmykiem w poprzek gardła. Blade ciało było upstrzone nasionkami. Nie było widać ran. Sedgemoorowi przypomniał się obraz, który widział kiedyś podczas szkolnej wycieczki do Londynu: martwa kobieta między trzcinami, najwyraźniej topielica. Zrobił na nim wrażenie, bo nauczyciel powiedział, że modelka musiała godzinami leżeć w kąpieli w studiu artysty. Pewnego dnia malarz zapomniał napełnić lampy, które podgrzewały wodę. W rezultacie dziewczyna nabawiła się choroby; wprawdzie nie zabiła jej natychmiast, ale z pewnością skróciła jej życie.
Tę historię opowiedziano młodzieży jako przykład obsesyjnej wierności tematowi. Sedgemoor stał przed obrazem, póki nauczyciel nie zawołał go po nazwisku, z następnej sali; był to jedyny obraz przedstawiający trupa, jaki widział, a śmierć fascynuje dzieci. Teraz, kiedy miał do czynienia z autentycznym trupem topielicy, z całą jasnością uświadomił sobie, jak wyidealizowany był prerafaelicki wizerunek. I nie chodziło tylko o to, że dziewczyna na obrazie była ubrana. Jej ręce i twarz układały się elegancko na wodzie. Twarz prawdziwej topielicy ciężar głowy ściągnął pod wodę. Najbardziej wystawał napuchnięty brzuch. Skóra na piersiach była pomarszczona. Ręce zwisały za nisko, żeby w ogóle można je było zobaczyć.
– Wiatr się wzmaga – powiedziała pani Trenchard-Smith.
– Tak – odparł zdawkowo.
– Jeśli pan czegoś nie zrobi, znowu odpłynie.
Inspektor dyżurny wydziału F w Yeovil wychwycił znaczące słowo z meldunku posterunkowego Sedgemoora. „Naga” oznaczało pełny alarm. Z reguły można wykluczyć wypadek albo samobójstwo, jeśli odkryje się nagiego trupa w jeziorze.
– Mówisz, że dotykałeś ich? Czy to było konieczne? W porządku, chłopcze. Zostań na miejscu. Dosłownie. Stój, gdzie jesteś. Nie zadepcz ziemi. Nie dotykaj już trupa. Nie pal, nie czesz się, nie drap po jajach, w ogóle nic.
Sedgemoor musiał zignorować polecenie. Zapomniał powiedzieć, że dzwoni z samochodu, gdzie bezmyślnie zostawił nadajnik. Truchtem ruszył nad brzeg jeziora.
Pani Trenchard-Smith stała w ciemności przy zwłokach, całkowicie obojętna.
– Wyłączyłam pańską latarkę, żeby oszczędzić baterię. Powiedział jej, że pomoc jest w drodze, a on zadba o to, żeby zaraz zawieziono ją do domu.
– Mam nadzieję, że nie – powiedziała. – Chciałabym pomóc.
– To bardzo szlachetne z pani strony – odparł Sedgemoor. – Z całym szacunkiem jednak, wydział kryminalny chyba nie będzie potrzebował pomocy.
– Pan był z niej zadowolony, młody człowieku.
– Tak.
Nie było na nią rady. Kobiety o takiej sile charakteru wspinały się w długich spódnicach na Matterhorn i przykuwały do ogrodzeń.
– Będą chcieli ją zidentyfikować – powiedziała z nutą przyjemności w głosie. – Nie jestem Sherlockiem Holmesem, ale już teraz mogłabym im powiedzieć parę rzeczy. Była zamężna, szczyciła się urodą i uwierały ją buty. Wydaje mi się, że miała rude włosy. Wyglądały na ciemnobrązowe, kiedy ją pan wyciągnął, ale przyjrzałam się dokładniej i powiedziałabym, że to raczej ładny odcień rudokasztanowy. Co pan sądzi? – Włączyła latarkę i nachyliła się nad twarzą z takim zachwytem, jakby nie nosiła ona śladów zniekształceń, spowodowanych długim przebywaniem w wodzie. – Nic dziwnego, że nosiła długie włosy.
– Niech pani niczego nie dotyka! – przestrzegł ją Sedgemoor.
Ale pani Trenchard-Smith już trzymała lok między palcem wskazującym a kciukiem.
– Niech pan zobaczy, jakie delikatne. I niech pan nie będzie taki przeczulony.
– Taka jest procedura. Nie wolno niczego dotykać. Spojrzała na niego z uśmiechem.
– Dopiero co wyciągnął ją pan z wody. Dotknięcie włosów niczego nie zmieni.
– Dostałem rozkazy – odparł twardo – i muszę prosić panią o współpracę.
– Jak pan sobie życzy. – Wyprostowała się i posługując się latarką, objaśniła to, co wydedukowała. – Ślad po obrączce na lewej dłoni. Pozostałości lakieru na paznokciach. Ściśnięte palce stóp i zaczerwienienia z tyłu pięt. To nie jest ani wiejska dziewczyna, ani feministka, drogi Watsonie. Gdzie oni są? Do tej pory powinni już tu być.
Sedgemoor z wyraźną ulgą spostrzegł w oddali błyskające światło samochodu policyjnego. Zatoczył latarką szeroki łuk nad głową.
W kilka minut cichy zakątek wypełniła krzątanina na skalę, którą młody posterunkowy widywał tylko na filmach instruktażowych. Samochód panda, dwie wielkie furgonetki i minibus przejechały po trawie i zatrzymały się. Wysiadło z nich co najmniej dwunastu mężczyzn. Teren został ogrodzony białymi taśmami i oświetlony lampami łukowymi. Dwóch starszych detektywów podeszło do ciała i zatrzymało się przy nim na chwilę. Potem wkroczyli do akcji funkcjonariusze zabezpieczający miejsce zdarzenia. Nadjechał zespół kryminalistyczny. Fotograf zrobił zdjęcia, ustawiono ekran. Panią Trenchard-Smith zaprowadzono do minibusa, gdzie wypytano ją o okoliczności znalezienia ciała. Detektywi bardziej interesowali się jej zielonymi gumowcami niż spostrzeżeniami, jakie poczyniła na temat ofiary. Poproszono ją o gumowce, sfotografowano je, zrobiono odlewy. Potem odwieziono ją do domu posterunkowego Sedgemoora.