Выбрать главу

Zrzuciłem marynarkę i buty, przelazłem przez ogrodzenie i skoczyłem. Do rzeki było jakieś pięć metrów. Zanurzyłem się, wypłynąłem na powierzchnię, wyplułem trochę obrzydliwej w smaku wody i zacząłem płynąć. Moje działania do tego momentu były automatyczne. Teraz, kiedy ruszyłem w stronę jazu, pojawiły się wątpliwości. Czy naprawdę byli tam trzej chłopcy, czy tylko dwaj? Cóż by to był za bezsensowny i żenujący pokaz, gdyby dzieciak, który wpadł do wody, zdołał się już wydostać.

Prawą ręką dotknąłem twardej konstrukcji pod wodą. Chwyciłem się kamiennej podstawy jazu i z trudnością podciągnąłem do góry, nieco w bok, nogami do przodu. Udało mi się stanąć prosto, blisko miejsca, do którego dotarł chłopak, żeby wyciągnąć kawałek drewna. Prąd ciągnął mnie za nogi.

Chłopcy u końca jazu krzyczeli i machali rękami.

– Widzicie go?! – odkrzyknąłem.

– Jest pod wodą! – zawołał jeden z nich z akcentem przywodzącym na myśl szkołę podstawową i uczniowskie czapki w paski.

– Gdzie? Gdzie go widzisz? Chłopiec pokazał palcem.

– Tam, proszę pana! Tam!

Spojrzałem na lewo i zobaczyłem ramię wystające z piany, dłoń z wyciągniętymi palcami. Niemal natychmiast znikła z pola widzenia.

– Przynieście koło ratunkowe! – ryknąłem. – Wezwijcie pomoc!

Nie widziałem dla siebie wielkich szans przy takim prądzie, ale nie da się spokojnie patrzeć, jak dziecko tonie. Zszedłem dwa poziomy niżej, poczułem, że stopy mi się ślizgają, upadłem więc na kolana i popełzłem wzdłuż progu jak najbliżej miejsca, w którym pokazało się ramię. Widziałem doskonale, że spiętrzona woda uniemożliwia chłopcu wspięcie się z powrotem albo popłynięcie z nurtem.

Zrozpaczony szukałem na kotłującej się powierzchni jeszcze jednego mignięcia chłopca i nagle zobaczyłem, jak znów wyskakuje zaledwie dwa, trzy metry przede mną. Tym razem pokazał się tułów, obracał się w wodzie jak kłoda, jakby chłopiec był martwy.

Rzuciłem się ku niemu, rozpostarłem ręce, żeby go złapać. Zimna fala runęła na mnie jak szarżujący nosorożec i wepchnęła mnie pod powierzchnię. Poszedłem na dno, połykając mnóstwo wody. W uszach mi huczało. Odwróciło mnie do góry nogami, popchnęło, byłem zdezorientowany. Głową prześlizgnąłem się po czymś twardym. Ale udało mi się złapać chłopca. Trzymałem go za biodra.

Przyciągnąłem jego nogę i chwyciłem oburącz. Przeciwstawne prądy rzucały nami jak korkiem. Ściągały nas w dół, wlokły po dnie, wyrzucały w górę, okręcały wokół osi, biły po twarzy. Ale nie puszczałem chłopca. Stopniowo uświadomiłem sobie, że siła uderzeń słabnie. Wypłynęliśmy na wierzch, nadszedł czas na zrobienie wdechu. Nad głową przemknęły mi liście, co znaczyło, że zniosło nas na zewnętrzną stronę jazu, gdzie prąd nie był tak silny.

Otarłem się barkiem o kamienny brzeg. Udało mi się stanąć. Zaczerpnąłem powietrza i poprawiłem chwyt, podłożyłem rękę pod plecy chłopca i podniosłem mu twarz ponad wodę. Była liliowoblada i pozbawiona życia. Głowa opadła mu do tyłu.

Trzymając w rękach bezwładny ciężar, brnąłem pod prąd, aż dotarłem do najniższego stopnia jazu, w najbardziej oddalony punkt, tuż poniżej miejsca, w którym na początku stali chłopcy. Z powodzeniem mogę powiedzieć, chociaż to zabrzmi jak z książeczki dla dzieci, że chęć uratowania tego młodego życia dawała mi więcej sił, niż mogłem się spodziewać. Z początku klęczałem, potem udało mi się postawić przed sobą prawą nogę i zmusić do wstania. Potykając się, poszedłem przed siebie i wspiąłem na miejsce, gdzie jaz się kończył i przechodził w wał śluzy. Był tu na tyle szeroki, że posadzono na nim drzewa.

Ukucnąłem, położyłem małe ciałko na ziemi i wtedy naszła mnie paraliżująca myśl, że jeśli chłopiec ma przeżyć, należałoby bezwzględnie zastosować jakąś technikę ratunkową. Orientowałem się w tym tylko pobieżnie. Zza pleców, jakby wywołany moimi myślami, odezwał się dziecięcy głos:

– Usta-usta. Niech pan zrobi usta-usta. Był to jeden z chłopców z jazu.

Z trudem przypominałem sobie, co trzeba zrobić. Położyłem dłoń na czole nieprzytomnego chłopca i przegiąłem mu głowę do tyłu. Strumyczek wody spłynął mu z kącika ust, więc odwróciłem mu głowę, ale już nic więcej się nie wydostało. W ustach i nozdrzach nie było widać wodorostów ani innych obiektów.

– Musi pan zacisnąć mu nos i dmuchać w usta – powiedział stojący obok mnie dzieciak.

Zrobiłem tak. Wilgotne wargi nie dawały nadziei, że dziecko przeżyje. Wdmuchałem w nie kilka oddechów i zobaczyłem, że klatka unosi mu się, kiedy powietrze napełnia płuca. Nic więcej się nie działo. Nie szło mi dobrze, zacząłem więc uciskać mu pierś, raz za razem, w dolnej części mostka.

Nie odwracając wzroku od bladej twarzyczki, zapytałem chłopca:

– Poszedłeś po pomoc?

– Nelson poszedł. Ten chłopak, który wrzucił drewienko.

Nie zainteresowała mnie tożsamość tego, co rzucał patyki. Szybko traciłem zaufanie do moich umiejętności przywracania życia.

Przestałem uciskać klatkę i przyłożyłem palce do szyi chłopca, obok jabłka Adama, żeby zbadać puls. Jeśli tam tliło się jeszcze życie, to zbyt słabo, żeby to wyczuć. Uniosłem jego lewą powiekę. Żadnego ruchu. Znowu zacisnąłem mu nozdrza i przywarłem ustami do ust.

Trudno było to stwierdzić z bliska, ale wydało mi się, że kiedy wdmuchiwałem drugi oddech w płuca chłopca, oko, które badałem, mrugnęło. Nadal było zamknięte, ale mięśnie wokół niego jakby się napięły. Nie byłem tego pewien. I nie byłem pewien, czy aby sam nie wywołałem tego efektu, zaciskając palce na nosie.

Przerwałem sztuczne oddychanie i odsunąłem się, żeby lepiej się przypatrzeć. Kiedy zbliżałem dłoń do oka, otworzyło się i poruszyła się źrenica. Otworzył oboje oczu.

Chwila była pełna głębokiego wzruszenia. To było wybawienie. Ziściło się: życie zostało przywrócone.

– Dzięki Bogu! – mruknąłem. Nie jestem religijny, ale inne słowa nie byłyby w stanie wyrazić moich uczuć.

Chłopiec zakaszlał i zacharczał.

– Położę cię teraz na boku – powiedziałem, a radość z nawiązania kontaktu nigdy nie była tak cudowna.

Chłopiec kilkakrotnie, płytko, nabrał tchu i zwymiotował wodą. Masowałem mu plecy.

– Żyje! Pan uratował mu życie! – Drugi chłopiec uklęknął obok kolegi. – Mat, dobrze się czujesz?

– Ma na imię Mat? – zapytałem.

– Matthew. A ja jestem Pierś.

– W porządku, Pierś. Weźmiemy koszulę i go owiniemy. – Leżący chłopiec zaczął odwracać głowę. – Zaraz zabierzemy cię do domu, Matthew.

– Idzie Nelson ze Starym Billem! – zawołał Pierś.

Odwróciłem się, żeby popatrzeć. Obok Nelsona i Starego Billa nad rzeką było jakieś dwadzieścia osób. Biegli w stronę jazu. Musieli pokonać schodki, żeby przejść nad bramą śluzy. Wykorzystałem to, żeby powiedzieć coś w imieniu Nelsona.

– Pierś, gdybym był na twoim miejscu, nie powiedziałbym ani słowa o tym rzucaniu drewienkami. Matthew szedł po jazie i wpadł do wody. Nic więcej nie musisz mówić.

– Pewnie tak.

– Na pewno tak.

– Ma pan rację, proszę pana.

– To było niechcący – ochrypłym głosem odezwał się Matthew. Spojrzałem na jego bladą twarzyczkę, zaczerwienione powieki i czarne włosy gładko przylegające do głowy. Wyglądał na inteligentne dziecko.

– Jasne, synu. Czasami robimy w życiu głupie rzeczy i nie chcemy, żeby o nich pamiętano. – „Syn” pojawił się w moich ustach spontanicznie, chociaż nie mam ani syna, ani córki. W tej cudownej chwili, kiedy Matthew otworzył oczy, doświadczyłem czegoś podobnego do radości, którą musi odczuwać ojciec podczas cudu narodzin.