Выбрать главу

– Słuchaj, to nie jest dobra pora. Ludzie stoją w kolejce.

– Mogę przyjść? – zapytał Jackman. Z jego tonu wynikało, że jest podniecony.

– Nie. Jest cholernie dużo ludzi. – Diamond położył dłoń na mikrofonie i przyrzekł dwóm wytatuowanym klientom z różowymi fryzurami, że zaraz ich obsłuży. Potem powrócił do rozmowy z Jackmanem.

– Będę zajęty aż do zamknięcia.

– Przyjdź do mnie do domu.

– Jak to… dzisiaj wieczorem?

– Dziękuję. Będę czekał.

Chciał zaprotestować, nie zgodzić się. Ale przy barze było tylu ludzi, że nie miał czasu wyjaśnić, o co mu chodzi.

Kiedy udało się wyprosić ostatnich klientów i drzwi zostały zaryglowane, pomyślał, że powinien jeszcze raz zadzwonić do Jackmana, ale odegnał tę myśl. To nie odstręczy tego faceta. Rozpacz, jaką wyczuł w jego głosie, nie uznałaby, że inni ludzie mają prawo do snu.

Było już po północy, kiedy podjechał do John Brydon House. Jackman wyszedł na schody i złapał go za przedramię jak zrozpaczony krewny witający lekarza, który przyszedł z wizytą.

– Jestem ci za to naprawdę wdzięczny.

Ciężki wieczór pozbawił Diamonda resztek serdeczności.

– Nie wiem, po co przyszedłem. Za cholerę nie mam ci nic do powiedzenia – odparł zrzędliwie.

Weszli. W środku było zimno. Prawdopodobnie ogrzewanie było wyłączone, a Jackman zbyt roztargniony, żeby to zauważyć.

– Wybacz mi bałagan – tłumaczył się. – Wy… Przepraszam, zacznę jeszcze raz. Policja zostawiła tu cholerny bałagan, a ja jeszcze nie posprzątałem.

– Pewnie szukali listów Jane Austen.

– Niepotrzebnie się fatygowali. Ja sam już przeszukałem dom od strychu po piwnicę. Porządkowanie teczek zajmie mi całe miesiące.

Sterty książek na podłodze salonu i zdjęte ze ścian zdjęcia nie przeszkadzały Diamondowi, nieraz już widział przeszukania. Sam je zlecał. Podniósł z fotela kopię konia z epoki Tang, postawił go na podłodze i ciężko usiadł, nie zdejmując płaszcza przeciwdeszczowego.

– Wpadłem na chwilę.

– Kawy?

– Do rzeczy. Chodzi o książkę pracy kierowcy, tak? Jackman pokiwał głową.

– Zginęła.

– Powinna być w samochodzie.

– Ale jej nie było. W aktach policji nie ma nic na ten temat, sprawdzałem z adwokatem Diany. Powiedział, że gdyby była, egzemplarz zostałby wysłany do prokuratury i udostępniony obronie.

– To prawda.

– A tam nie ma nic. Żadnej wzmianki o książce kierowcy. Pan Siddons, adwokat, rozmawiał z Daną. Ona twierdzi, że zawsze trzymała książkę kierowcy w schowku samochodu.

– Była tam, kiedy po raz ostatni prowadziła ten wóz?

– W dniu, kiedy zabrałeś ją na przesłuchanie. – W słowach Jackmana nie było śladu oskarżenia. Myślał o tym, co sam zrobił. – Byłem tak zmartwiony, gdy usłyszałem, że książki nie ma, że popełniłem największe głupstwo. Nie rozumiałem wtedy, jak to może jej zaszkodzić. Poszedłem na policję i zażądałem rozmowy z nadinspektorem Wigfullem. Zrobiłem to na własną rękę, nie informując Siddonsa. Zapytałem Wigfulla, czy policja ma tę książkę.

Diamond się skrzywił.

– To było nierozsądne.

– Słuchaj, nie chcę go oskarżać o utrudnianie wymiaru sprawiedliwości czy coś w tym stylu. Był bardzo uprzejmy. Powiedziałem mu, że według Dany książka kierowcy była w samochodzie. Odparł, że jej nie znaleziono.

– John Wigfull nie powiedziałby ci tak, gdyby to była nieprawda – odparł poważnie Diamond. Jego były asystent zanadto był policjantem, żeby miał kalać profesjonalizm niesprawdzonymi twierdzeniami.

Gregory Jackman nie znalazł u niego pociechy. Wydał z siebie długie, drżące westchnienie, świadczące o tym, że w głębi ducha jest bardziej zaniepokojony, niż to pokazuje po sobie. Stał sztywno przed białym regałem, ogołoconym z książek, jak podejrzany przed policyjnym fotografem.

– Popełniłem koszmarny błąd, zwracając na to ich uwagę. Dałem prokuraturze kartę atutową. Siddons jest wściekły. Mówi, że może nie zauważyliby, jak istotny jest brak tej cholernej książki kierowcy. Teraz będą sugerowali, że Dana ją zniszczyła.

Powaga sytuacji dotarła w końcu do Petera Diamonda. Zniknięcie książki kierowcy prawie na pewno zostanie wykorzystane przeciwko oskarżonej.

Zapytał, co dokładnie powiedziała adwokatowi.

– Upiera się przy tym, że nigdy nie wyjmowała książki z wozu, nie licząc ostatniego dnia każdego miesiąca, kiedy oddawała ją do sprawdzenia w biurze Realbrew. Zawsze zwracano ją następnego dnia. Mówi prawdę. Wiem o tym.

– Czy pamięta jakieś nieprawidłowości? Jackman pokręcił powoli głową.

– Nie. Mówi, że wszystko zgadzało się ze stanem faktycznym. Ostatni wpis jest za dzień, w którym ją aresztowaliście.

– Zaprosiliśmy ją na przesłuchanie – poprawił go Diamond. – Wszystko zapisywała własnoręcznie?

– Tak.

– Jest tego pewna?

– Całkowicie.

– Miejmy nadzieję, że tak powie w sądzie. – Chwycił poręcze fotela. – Nie dziwi mnie, że twojego Siddonsa szlag trafił.

Jackman rozejrzał się, jakby miał zamiar krążyć po pokoju, ale rozrzucone książki i inne przedmioty sprawiały, że było to niewykonalne. Tymczasem Diamond dokonywał rachunku sumienia.

– Biorę na siebie część odpowiedzialności – wyznał. – To ja poruszyłem ten temat.

A powinienem wziąć pod uwagę, do czego to może doprowadzić, dodał w myślach. Danie Didrikson wyszłoby na zdrowie, gdyby nie wspomniano o książce kierowcy. Teraz było pewne, że oskarżenie zapyta o nią, a im bardziej będzie się upierać, że prowadziła ją prawidłowo, tym bardziej będzie prawdopodobne, że ją zniszczyła.

Poczuł wyrzuty sumienia, które dołożyły się do poczucia winy.

– Jeśli pozwolisz, może jednak napiłbym się tej kawy.

Kiedy Jackman krzątał się po kuchni, Diamond, siedząc w fotelu, zagłębił się w myślach. Prawdopodobieństwo, że Dana Didrikson dokonała zabójstwa było duże, ale żaden porządny glina nie mógł uznać jej winy za przesądzoną. Wmieszał się w sprawę i przechylił szalę na jej niekorzyść.

Teraz sumienie nakazywało mu znaleźć coś, co przywróciłoby równowagę.

Ale gdy Jackman wrócił z kawą, żaden z nich nie powiedział niczego krzepiącego.

***

Następnego ranka w Realbrew Ales zaczął naprawiać swoje błędy.

– Nie – powiedział recepcjonistce. – Nie jestem umówiony. Nie zapowiadamy swoich wizyt. Proszę łaskawie poinformować dyrektora, pana Buckle’a, jeśli się nie mylę, że ma gościa.

– Sprawdzę, czy nie jest zajęty. Pańskie nazwisko, proszę?

– Diamond.

– Co mam powiedzieć o celu wizyty, proszę pana?

– Skarbówka.

Podziałało. Powiedziała tylko „o”, nacisnęła guzik interkomu i coś powiedziała, zasłaniając dłonią usta. Nie spuszczała wzroku z Diamonda, jakby celował do niej z pistoletu.

Czekając, aż zaprowadzą go na górę, wyobrażał sobie panikę w gabinecie dyrekcji. Z tego co słyszał o Stanleyu Buckle’u, mógł wnioskować, jego związki z władzami skarbowymi były dość niejasne.

– Stary, będziesz musiał być dla mnie wyrozumiały. – Tak brzmi jak pierwsze słowa Buckle’a, kiedy doszło do spotkania. – Za dwadzieścia minut muszę być w Bristolu, a wiesz, jakie są korki.

Wstał zza biurka i uścisnął dłoń Diamonda, najwyraźniej nastawiona na rozbrojenie niebezpieczeństwa za wszelką cenę. Dłoń była ciepła i wilgotna. Był niższy, niż wyobrażał go sobie Diamond, miał przyjemne rysy twarzy, gładko sczesane do tyłu czarne włosy, cofniętą linię czoła. Buckie uśmiechnął się dobrotliwie i w kącikach ust zabłysło mu złoto. Wyglądał na cwanego kombinatora z lekką nutką przedsiębiorczości… Płowy garnitur, brązowa koszula i bladożółty krawat, który w domu mody określano zapewne jako w kolorze szampana. W klapie tkwił pączek róży.