– To on – wyszeptał Matthew. – Na pewno.
Andy Coventry przeszedł tuż obok nich, spiesząc do swoich studentów. Ze swojego punktu obserwacyjnego widzieli jego głowę i korpus. Ramiona miał tak szerokie i muskularne, że czarna podkoszulka, którą nosił, wyglądała jak druga skóra. Uderzającym rysem była masa jasnych włosów sczesanych z czoła, w stylu sportowych idoli lat pięćdziesiątych.
– Chodź, przypatrzymy się trochę – powiedział Diamond, kiedy już można było bezpiecznie mówić.
Studenci zaczęli pokrzykiwać, gdy Coventry zbliżył się do nich. Spóźnił się jakieś dziesięć minut. Otworzył sportową torbę, wyjął z niej coś, co okazało się stalowymi przyrządami mierniczymi i rozdał studentom. Nad wodą niosły się tylko urywki jego słów, ale było jasne, że wydaje polecenia w sprawie jakiegoś ćwiczenia. Uklęknął obok oryginalnej, rzymskiej podmurówki, wspierającej kolumnę, i zmierzył jej szerokość i wysokość. Zaczęła się dyskusja na temat dodatkowej roboty kamieniarskiej, wzmacniającej konstrukcję, która kiedyś wspierała dach z belek. Studenci wyjęli notatniki i zaczęli robić zapiski. Coventry rozdzielił ich po parze do każdej z sześciu głównych podmurówek wzdłuż północnej strony łaźni.
Wciągu kilku minut studenci zajęli się pomiarami i spisywaniem notatek. Coventry, najwyraźniej zadowolony z tego, że mają co robić, podniósł torbę i poszedł w stronę jednego z wyjść od zachodniej strony.
Diamond powstrzymał Matthew, kładąc mu rękę na ramieniu. Tu potrzebny był spryt profesjonalisty. Zostawił chłopca, skrył się w cieniu i zaczął się skradać w kierunku, w którym poszedł Andy. Świadom swoich rozmiarów poruszał się lekkim krokiem pasującym do znacznie szczuplejszego mężczyzny.
W głowie Diamonda zaświtało podejrzenie, jeszcze zanim Andy pojawił się ze sportową torbą. Czuł, że najbliższe kilka minut będzie najważniejsze dla śledztwa, które po kilku tygodniach wreszcie zbliża się do punktu kulminacyjnego.
Najważniejsze było pozostać w cieniu i jednocześnie zobaczyć, co Andy Coventry ma zamiar zrobić. Znaczyło to, że trzeba zagłębić się w kompleks ciepłych i zimnych łaźni po zachodniej stronie Wielkiej Łaźni. Teraz, kiedy zwiedzający wyszli, wiązało się to z ryzykiem, że zostanie wykryty. Przeszedł przez otwarte drzwi. Wykorzystując wszystkie zakamarki, w których mógł się ukryć, zbliżył się do okrągłego basenu z zimną wodą, zwanego frigidanum, i spojrzał na jego przeciwległy kraniec, szukając swojego człowieka. Przyćmione światło było wątpliwym udogodnieniem.
Wyglądało na to, że zgubił trop. W tej części łaźni znów zaczynał się system chodników, ogrodzonych pleksiglasem. Spoglądając nad barierą, widział tylko kolejny basen, w którym nie było wody. Musiał przejść dalej, do kolejnej sekcji, bardziej zacienionej. Spojrzał w dół. Pod nim, jak odkryta w Chinach armia z terakoty, stały w rzędach ceglane, miedzianego koloru kolumny. Z pocztówek, które oglądał, wiedział, co to jest: wczesna forma centralnego ogrzewania. Te kolumny kiedyś podpierały podłogę, pozwalając gorącemu powietrzu z pieca na węgiel drzewny krążyć w pustych miejscach. Wyżej, w łaźni tureckiej, siedzieli kiedyś Rzymianie, pocili się, pozwalali namaszczać oliwą, odrapywać i masować. Hypocaustum, jak to nazywano, stanowiło jeden z najciekawszych zabytków łaźni, głównie ze względu na swoją funkcję, a także w związku z dziwnym, niezapomnianym widokiem na ponad sto sięgających kolan kolumienek, które wypełniały przestrzeń pod podłogą symetryczną formacją, niezwykłą mimo zniszczeń i uszkodzeń. Czas sprawił, że ta mieszanka miedzi i ochry mogła uchodzić za arcydzieło sztuki współczesnej.
Nawet jeśli myśli Diamonda poszybowały ku problemom estetyki (co wątpliwe), widok Andy’ego Coventry’ego, kucającego na podłodze między kolumnami po przeciwnej stronie, musiał je zelektryzować.
Diamond zamarł, nie był pewien, czy powinien zejść. Coventry nie podnosił wzroku; był zaabsorbowany tym, co robił.
Diamond uznał, że najlepiej będzie patrzeć i czekać. Żeby Coventry go nie zobaczył, cofnął się na schody prowadzące do toalet.
Minęły dwie, trzy minuty, podczas których nic się nie działo; potem chrzęst butów na żwirowatej podłodze hypocaustum, odgłos człowieka wspinającego się z powrotem na chodnik i energiczne kroki, kiedy szedł z powrotem do wielkiej łaźni.
Peter Diamond zszedł ze schodów i przeskoczył przez przezroczystą barierę, zanim odgłos kroków ucichł. Z obrotnością zrodzoną z pośpiechu, przemykał się między kolumnami, aż dotarł do miejsca, w którym widział Coventry’ego. Tak jak się spodziewał, obok otworu płomienicy była jamka. Uklęknął, włożył rękę do środka i dotknął czegoś, co w żadnym wypadku nie było rzymskim zabytkiem. Było miękkie, gładkie i lekkie.
Wyjął to. Była to plastikowa torebka z białą, połyskliwą substancją.
Wyglądała identycznie jak kokaina, którą znalazł w mące w kuchni Jackmana. Jeszcze raz włożył rękę do jamki i znalazł podobne torebki, cały stos, zbyt wiele, żeby je wyciągać.
Jako tajny magazyn narkotyków hypocaustum miało swoje zalety. W przeciwieństwie do reszty budowli było suche. Jamka była osłonięta jedną z kolumn i nikt nie miał powodu, żeby tam zaglądać, gdyż w tej części łaźni przeprowadzono już obszerne prace wykopaliskowe. Zwiedzających powstrzymywał pleksiglas. Miejsce było neutralne i Andy Coventry mógł je odwiedzać dwa razy w tygodniu, nie obawiając się, że ktoś go zobaczy. Mógł wnosić i wynosić towar w sportowej torbie. A kto przy zdrowych zmysłach w wydziale antynarkotykowym Avon i Somerset zaproponowałby, żeby przeszukać łaźnie rzymskie?
Diamond wstał. Problem polegał na tym, co zrobić dalej. Miał prawo dokonać obywatelskiego aresztowania. Ale czy to byłoby mądre postępowanie? Najchętniej przesłuchałby tego człowieka w sprawie morderstwa. Handel narkotykami był niebezpieczny i wstrętny i Coventry dostanie za to po łapach, ale nie od razu.
Wtedy światło zgasło.
W tej części budynku nie było okien. Zapanowały egipskie ciemności. Diamond wyciągnął rękę, żeby nie upaść. Nie chciał zabłądzić w lesie kolumn i stracić równowagę. Pierwszą myślą, jaka przyszła mu do głowy, było to, że po zamknięciu światła są rutynowo wyłączane.
Druga myśl była bardziej niepokojąca. Wywołało ją dobiegające gdzieś z przodu szuranie buta po wapiennym żwirze. Oczywiście, mógł to być kamień, który sam z siebie się obluzował, ale wątpił, żeby tak było. A może Coventry wrócił i zobaczył go przy kryjówce? A może celowo wyłączył światła?
Nie byłoby mądrze zostać w tym samym miejscu.
Nie dał rady przedrzeć się przez hypocaustum. Będzie musiał przejść wzdłuż tylnej ściany, jak pająk uwięziony w zlewie. Niepewnie przesunął ręką po murze, wysunął stopę i przeniósł ciężar na bok. Zatrzymał się, nasłuchiwał, niczego nie usłyszał, powtórzył ruch, tym razem znajdując na drodze kolumnę. Nadal trzymając dłonie płasko na ścianie, obszedł przeszkodę z zamiarem jak najszybszego oddalenia się od jamki, w której schowane były narkotyki.
W ten sposób obszedł kolejne trzy kolumny. Wymacywał drogę wokół czwartej, kiedy po drugiej stronie usłyszał chrzęst. Nie było wątpliwości: ktoś zeskoczył z chodnika na żwirową powierzchnię posadzki.
Odezwał się głos. To był na pewno Coventry.
– Wiem, że tu jesteś, grubasie.
Diamond nie odpowiedział. Jedynie bezruch i milczenie mogły ograniczyć szkody.
Coventry zaczął iść, kroki były szybkie i równe. Albo ryzykował, że obetrze sobie kolana, albo doskonale znał topografię.