Lauren Weisberger
Diabeł Ubiera Się U Prady
Z angielskiego przełożyła Hanna Szajowska
Tytuł oryginału: THE DEVIL WEARS PRADA
Dedykuję jedynym trzem żyjącym osobom, które szczerze wierzą, że to konkurencja dla Wojny i pokoju:
Mojej mamie, Cheryl, mamie, „za którą milion dziewczyn dałoby się zabić”;
Mojemu ojcu, Steve'owi, który jest przystojny, inteligentny, błyskotliwy i utalentowany i który uparł się, żeby napisać własną dedykację;
Mojej fenomenalnej siostrze Danie, ich ulubienicy (dopóki nie napisałam tej książki).
PODZIĘKOWANIA
Dziękuję czterem osobom, które pomogły mi to urzeczywistnić:
Stacy Creamer - mojej redaktorce. Jeżeli książka was nie bawi, to jej wina… usunęła wszystko, co było naprawdę śmieszne.
Charlesowi Salzbergowi - pisarzowi i nauczycielowi. Ostro na mnie naciskał, żebym ciągnęła ten projekt, więc jeśli książka was nie bawi, wińcie także jego.
Deborah Schneider - nadzwyczajnej agentce. Wciąż mnie zapewnia, że kocha co najmniej piętnaście procent ze wszystkiego, co robię, mówię, a zwłaszcza piszę.
Richardowi Davidowi Story 'emu - mojemu byłemu szefowi. Łatwo go kochać teraz, gdy nie muszę już widywać go codziennie przed dziewiątą rano.
I oczywiście wielkie dzięki dla wszystkich, którzy nie oferowali żadnej pomocy, ale obiecali kupić masę egzemplarzy książki, jeżeli zostaną wymienieni z nazwiska. Oto oni:
Dave Baiada, Dan Barasch, Heather Bergida, Lynn Bernstein, Dan Braun, Beth Buschman – Kelly, Helen Coster, Audrey Diamond, Lydia Fakundiny, Wendy Finerman, Chris Fonzone, Kelly Gillespie, Simone Girner, Cathy Gleason, Jon Goldstein, Eliza Harris, Peter Hedges, Julie Hootkin, Bernie Kelberg, Alli Kirshner, John Knecht, Anna Weber Kneite, Jaime Lewisohn, Bili McCarthy, Dana McMakin, Ricki Miller, Daryl Nierenberg, Witney Rachlin, Drew Reed, Edgar Rosenberg, Brain Seitchik, Jonathan Seitchik, Marni Senofonte, Shalom Shoer, Josh Ufberg, Kyle White i Richard Willis.
A szczególnie Leah Jacobs, Jonowi Rothowi, Joan i Abe'owi Lichtensteinom oraz Weisberegerom: Shirley i Edowi, Judy, Davidowi i Pam, Mike'owi i Michele.
Strzeżcie się wszelkich przedsięwzięć, które wymagają nowej garderoby.
HENRY DAVID THOREAU, WALDEN, 1854
1
Światła na skrzyżowaniu Siedemnastej i Broadwayu jeszcze nie zdążyły zmienić się na zielone, gdy armia przesadnie pewnych siebie, żółtych taksówek z rykiem przemknęła obok maleństwa, będącego śmiertelną pułapką, które usiłowałam przeprowadzić przez ulice miasta. „Sprzęgło, bieg, gaz (z luzu na jedynkę? czy z pierwszego na drugi?), zwolnić sprzęgło” – powtarzałam w myślach jak mantrę, co dawało niewielką pociechę i jeszcze mniejsze wsparcie pośród ruchu ulicznego. Samochodzik wykonał dwa dzikie susy, zanim niepewnie opuścił skrzyżowanie. Serce podeszło mi do gardła. Niespodziewanie bryknięcia się skończyły i zaczęłam nabierać prędkości. Poważnej prędkości. Zerknęłam w dół, chcąc sprawdzić na własne oczy, że jadę dopiero na drugim biegu, ale tył taksówki w takim tempie wypełniał mi przednią szybę, że nie mogłam zrobić nic innego, jak tylko wcisnąć stopę w pedał hamulca, na tyle mocno, by złamać obcas. Cholera! Kolejna para butów za siedemset dolarów padła ofiarą całkowitego i zupełnego braku gracji w chwilach napięcia: mogłam zapisać na swoje konto trzecią taką katastrofę w tym miesiącu. Gdy samochód znieruchomiał, przyjęłam to niemal z ulgą (najwyraźniej zapomniałam wcisnąć sprzęgło, kiedy hamując, usiłowałam ratować życie). Miałam kilka sekund – spokojnych, jeśli ktoś potrafiłby przeoczyć wściekłe trąbienie i rozmaite formy słowa „spierdalać”, którymi obrzucano mnie ze wszystkich stron – żeby ściągnąć pozbawione obcasa buty od Manola i rzucić je na siedzenie pasażera. Nie miałam o co wytrzeć spoconych rąk, chyba że w zamszowe spodnie od Gucciego, które obejmowały uda i biodra tak ciasno, że parę minut po dopięciu ostatniego guzika zaczynałam czuć mrowienie. Palce zostawiły mokre smugi na miękkim zamszu, spowijającym odrętwiałe uda. Próba prowadzenia tego wartego osiemdziesiąt cztery tysiące dolarów samochodu z otwieranym dachem i ręczną skrzynią biegów przez najeżone przeszkodami ulice śródmieścia w porze lunchu wymagała zapalenia papierosa. – Rusz się, kurwa, kobieto! – wrzasnął ciemnoskóry kierowca. Włosy na jego klatce piersiowej usiłowały się wydostać spod podkoszulka bez rękawów, który miał na sobie. – Myślisz, że co to jest? Nauka jazdy? Zjeżdżaj stąd!
Podniosłam drżącą dłoń, żeby pokazać mu wyprostowany palec, a potem skupiłam uwagę na najbliższym zadaniu: wprowadzeniu w mój krwiobieg nikotyny najszybciej, jak tylko to możliwe. Ręce znów miałam wilgotne od potu, czego dowodem był fakt, że zapałki ciągle ześlizgiwały mi się na podłogę. Światło zmieniło się na zielone akurat wtedy, gdy zdołałam przytknąć ogień do końcówki papierosa i byłam zmuszona pozwolić mu zwisać z ust podczas prób uporania się z tymi zawiłościami: sprzęgło, bieg, gaz (z luzu na jedynkę? czy z pierwszego na drugi?), zwolnić sprzęgło z dymem unoszącym się z moich ust przy każdym oddechu. Przez kolejne trzy kwartały samochód poruszał się dość gładko, żebym mogła wyjąć papierosa z ust, ale już było za późno: ryzykownie długi słupek popiołu znalazł się dokładnie na plamie z potu na moich zamszowych spodniach od Gucciego. Zgroza. Jednak zanim zdążyłam się zastanowić, że licząc buty od Manola, zrujnowałam rzeczy warte trzy tysiące sto dolarów w niespełna trzy minuty, głośno zajęczał mój telefon komórkowy. I zupełnie jakby samo życie nie było w tym konkretnym momencie dostatecznie upierdliwe, identyfikacja numeru potwierdziła moje najgorsze obawy: Ona. Miranda Priestly. Moja szefowa.
– Ahn – dre – ah! Ahn – dre – ah! Ahn – dre – ah, słyszysz mnie? – zawibrował jej głos w chwili, gdy z trzaskiem otworzyłam motorolę – niezły wyczyn, biorąc pod uwagę, że obie moje (bose) stopy i ręce usiłowały już podołać rozmaitym innym obowiązkom. Unieruchomiłam telefon między uchem a ramieniem i wyrzuciłam papierosa przez okno, gdzie prawie udało mu się trafić w posłańca na rowerze. Zanim wyrwał do przodu i zaczął lawirować wśród samochodów, wyrzucił z siebie kilka wysoce nieoryginalnych „spierdalaj”.
– Tak, Mirando. Cześć, słyszę cię doskonale.
– Ahn – dre – ah, gdzie jest mój samochód? Odstawiłaś go już do garażu?
Światło przede mną szczęśliwie zmieniło się na czerwone i wyglądało na to, że zapowiada się dłuższy postój. Samochód stanął z szarpnięciem, nie uderzając w nikogo ani w nic, i odetchnęłam z ulgą.
– Jestem w tej chwili w samochodzie, Mirando, i powinnam dotrzeć do garażu za kilka minut. – Uznałam, że prawdopodobnie niepokoi się, czy wszystko dobrze idzie, więc zapewniłam ją, że jak na razie nie ma problemów i niedługo powinniśmy oboje być na miejscu w idealnym stanie.
– Mniejsza z tym – powiedziała szorstko, przerywając mi w pół zdania. – Zanim wrócisz do biura, masz odebrać Mitzy i podrzucić ją do mieszkania. – Klik. Telefon zamilkł. Wpatrywałam się w niego przez kilka sekund, zanim zdałam sobie sprawę, że rozłączyła się świadomie, ponieważ uznała, że podała mi wszystkie szczegóły, jakie powinnam znać. Mitzy. Kim, do cholery, jest Mitzy? Gdzie się w tej chwili znajduje? Czy wie, że mam ją odebrać? Czemu wraca do mieszkania Mirandy? I czemu, na litość boską – biorąc pod uwagę, że Miranda zatrudnia kierowcę na pełen etat, gosposię i nianię – akurat ja mam to zrobić?