Obejrzałam go sobie szybko i postanowiłam znienawidzić, wiedziałam też, że nigdy mnie nie polubi, bez względu na to, co powiem albo jak się zachowam. Mimo wszystko uśmiechnęłam się.
– Jestem Andrea – powiedziałam, zsuwając wełnianą rękawiczkę z jednym palcem i wyciągając rękę przez biurko. – Dziś jest mój pierwszy dzień pracy w Runwayu. Jestem nową asystentką Mirandy Priestly.
– A mnie jest przykro! – ryknął, rozradowany odchylając okrągłą głowę. – Możesz mi mówić: A mnie jest przykro! Ha! Ha! Ha! Hej, Eduardo, zobacz no tylko. Jedna z nowych niewolnic Mirandy! Skąd ty jesteś, dziewczyno, z całym tym przyjacielskim gównem? Z Topeka w pierdolonym Kansas? Ona cię zje żywcem, ha, ha, ha!
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, podszedł korpulentny mężczyzna noszący taki sam uniform i bez śladu jakiejkolwiek subtelności zmierzył mnie od góry do dołu. Nastawiłam się na kolejne kpiny i rubaszne żarty, ale nie nastąpiły. Zamiast tego odwrócił do mnie miłą twarz i spojrzał mi w oczy.
– Jestem Eduardo, a ten idiota tutaj to Mickey – powiedział, wskazując pierwszego mężczyznę, który wyglądał na rozzłoszczonego, że Eduardo zachowuje się w cywilizowany sposób i psuje całą zabawę. – Nie zwracaj sobie na niego uwagi, tylko sobie ściebie żartuje. – Mówił mieszanym akcentem hiszpańsko – nowojorskim, biorąc do ręki książkę wejść. – Wypełnij tylko te tutaj informacje i dam ci tymczasową przepustkę do weścia na górę. Powiedz im, że poczebujesz mieć kartę ze swoim zdjęciem z działu personalnego.
Musiałam spojrzeć na niego z wdzięcznością, bo poczuł się zakłopotany i przesunął książkę po blacie.
– No, to teraz się wpisz. I życzę szczęścia, dziewczyno. Będzie ci dziś poczebne.
Byłam w tamtym momencie zbyt zdenerwowana i wyczerpana, żeby prosić go o wyjaśnienie, a poza tym, właściwie nie musiałam. Jedną z niewielu rzeczy, które zdążyłam zrobić w tygodniu między przyjęciem posady a rozpoczęciem pracy, było zgromadzenie pewnej wiedzy o mojej nowej szefowej. Wrzuciłam jej nazwisko do wyszukiwarki i z zaskoczeniem przekonałam się, że Miranda Priestly urodziła się jako Miriam Princhek w londyńskim West Endzie. Jej rodzina była taka jak wszystkie inne ortodoksyjne żydowskie rodziny w mieście: niesamowicie biedna, ale pobożna. Ojciec od czasu do czasu wykonywał różne dziwne prace, ale przeważnie byli zależni od wsparcia ze strony gminy, ponieważ większość czasu spędzał na studiowaniu żydowskich tekstów. Matka Miriam umarła przy jej narodzinach, więc przeprowadziła się do nich babka i pomagała wychowywać dzieci. A dzieci tam nie brakowało! W sumie jedenaścioro. Miriam była najmłodsza. Większość jej braci i sióstr pracowała fizycznie jak ojciec i niewiele mieli czasu na cokolwiek poza modlitwą i robotą; kilkoro zdołało dostać się na uniwersytety i przejść przez nie tylko po to, by młodo się pożenić i założyć własne duże rodziny. Miriam jako jedyna wyłamała się z rodzinnej tradycji.
Oszczędzając drobne kwoty, którymi starsze rodzeństwo wspomagało ją, kiedy mogło, Miriam rzuciła liceum, jak tylko skończyła siedemnaście lat – zaledwie trzy miesiące przed jego ukończeniem – żeby podjąć pracę asystentki u wybijającego się angielskiego projektanta, co sezon pomagając w organizacji pokazów. Po kilku latach wyrabiania sobie nazwiska i nauki francuskiego po nocach jako jedna z ulubienic kwitnącego londyńskiego świata mody załapała się do francuskiego magazynu Chic w Paryżu. W tamtym czasie niewiele już miała wspólnego z rodziną: oni nie rozumieli jej życia czy ambicji, a ją wprawiała w zakłopotanie ich staroświecka pobożność i zdecydowany brak wyrafinowania. Całkowity rozdział od rodziny nastąpił niedługo po przyłączeniu się do francuskiego Chic, kiedy to dwudziestoczteroletnia Miriam Princhek stała się Mirandą Priestly, wężowym sposobem zrzucając z siebie niezaprzeczalnie etniczne nazwisko na rzecz nowego, bardziej buńczucznego. Twardy cockney został w krótkim czasie zastąpiony doskonalonym z oddaniem akcentem osoby wykształconej. Przed trzydziestką transformacja Miriam z żydowskiej wieśniaczki w świecką ozdobę eleganckiego towarzystwa była zakończona. Szybko i bezwzględnie poprawiała swoje notowania w świecie czasopism.
Dziesięć lat stała za sterem francuskiego Runwaya, zanim Elias przeniósł ją na pozycję numer jeden w amerykańskim wydaniu; było to najwyższe osiągnięcie. Przeprowadziła swoje dwie córki i ówczesnego męża, gwiazdę rocka (skwapliwie porzucił londyńskie bagno na rzecz amerykańskiej popularności), do apartamentu na najwyższym piętrze budynku na rogu Piątej Alei i Siedemdziesiątej Szóstej Ulicy, po czym zapoczątkowała nową erę w magazynie Runway: okres Priestly, który zbliżał się do szóstego roku panowania, gdy rozpoczynałam pierwszy dzień pracy.
Jakimś ślepym trafem miałam zacząć pracę niemal miesiąc przed powrotem Mirandy do biura. Co roku brała urlop, który zaczynał się na tydzień przed Świętem Dziękczynienia i kończył tuż po Nowym Roku. Zazwyczaj spędzała kilka tygodni w mieszkaniu, które utrzymywała w Londynie, ale tym razem, jak mi powiedziano, na dwa tygodnie zaciągnęła męża i córki do posiadłości Oscara de la Renty na Dominikanie, by potem na Boże Narodzenie i Nowy Rok przenieść się do Ritza w Paryżu. Ostrzeżono mnie, że chociaż teoretycznie „na urlopie”, będzie nadal w pełni dyspozycyjna i cały czas zajęta pracą, a zatem to samo dotyczy każdego członka personelu. Miałam zostać stosownie przygotowana i wytresowana pod nieobecność jej wysokości. W ten sposób Miranda nie musiałaby cierpieć z powodu moich nieuniknionych pomyłek podczas przyuczania się do obowiązków. Uznałam, że to świetne rozwiązanie. Zatem punktualnie o siódmej rano wpisałam nazwisko do księgi Eduarda i dźwięk brzęczyka po raz pierwszy zaanonsował moje przejście przez elektroniczną bramkę.
– Ustaw się! – zawołał za mną Eduardo, tuż przed tym, nim zasunęły się drzwi windy.
Emily, prezentująca się szczególnie mizernie i niedbale w dopasowanym, ale pogniecionym przejrzystym białym podkoszulku oraz spodniach w kolorze oliwkowym, czekała na mnie w recepcji, ściskając w ręku kubek kawy ze Starbucksa i przerzucając nowy grudniowy numer. Wysokie obcasy umieściła wygodnie na szklanym stoliku do kawy, a czarny stanik wyraźnie rysował się pod kompletnie przezroczystą bawełną pokoszulka. Nieuczesane kręcone rude włosy, które rozsypały się na ramionach, i szminka, rozmazana nieco na skutek picia kawy, nadawały jej wygląd osoby, która ostatnie siedemdziesiąt dwie godziny spędziła w łóżku.
– Hej, witaj – powiedziała, fundując mi pierwsze oficjalne oględziny przez kogoś innego niż pracownik ochrony. – Ładne kozaki.
Mówiła poważnie? Czy z ironią? Z tonu jej głosu nie sposób było się zorientować. Już bolało mnie podbicie, a place miałam ściśnięte, ale jeżeli rzeczywiście jakiś szczegół mojego stroju zyskał uznanie pracownicy Runwaya, warto było cierpieć.
Emily przyglądała mi się przez dłuższą chwilę, po czym zdjęła nogi ze stolika, wzdychając dramatycznie.
– No, bierzmy się do roboty. Naprawdę masz szczęście, że jej nie ma – powiedziała. – Nie żeby nie była wspaniała, oczywiście, ponieważ jest wspaniała – dodała, wykonując coś, co niedługo miałam rozpoznawać – i zaadaptować na własne potrzeby – jako klasyczną Paranoidalną Pętlę Runwaya. W momencie gdy coś negatywnego wymyka się z ust Klakiera – jakkolwiek by to było uzasadnione – lęk, że Miranda się dowie, ogarnia mówiącego z przemożną siłą i prowokuje zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. Jedną z moich ulubionych rozrywek w dni robocze stało się obserwowanie kolegów gorączkowo starających się zanegować każde bluźnierstwo, które wygłosili.