Выбрать главу

Rozmawialiśmy o tym, jak to oboje rozpoczynamy nowy etap w życiu i jakie mamy szczęście, że robimy to razem, jednak nie śpieszyło nam się z powrotem. Wyczuwając w jakiś sposób, że to ostatni okres spokoju przed przyszłym szaleństwem, przedłużyliśmy w Delhi wizy, żeby mieć kilka dodatkowych tygodni na zwiedzanie egzotycznej indyjskiej prowincji.

Cóż, nie ma to jak skromna czerwonka pełzakowa, żeby z pełną mocą sprowadzić człowieka z powrotem na ziemię. Wytrzymałam tydzień w ohydnym hinduskim schronisku młodzieżowym, błagając Aleksa, żeby nie zostawiał mnie w tym piekielnym miejscu na pewną śmierć. Cztery dni później wylądowaliśmy w Newark, a moja zatrwożona matka ułożyła mnie na tylnym siedzeniu samochodu i cmokała nade mną całą drogę do domu. W pewien sposób było to spełnione marzenie żydowskiej matki, autentyczny powód do odwiedzania lekarza za lekarzem, żeby zyskać całkowitą pewność, że wszystkie parszywe pasożyty opuściły jej dziewczynkę. Minęły cztery tygodnie, zanim znów poczułam się jak człowiek, i kolejne dwa, nim zrozumiałam, że mieszkanie w domu jest nie do zniesienia. Mama i tato byli wspaniali, ale pytanie, dokąd idę za każdym razem, kiedy wychodziłam z domu – albo gdzie byłam przy każdym powrocie – dość szybko mi się osłuchało. Zadzwoniłam do Lily i zapytałam, czy mogłabym zwalić się na kanapę w jej maleńkiej kawalerce w Harlemie. W dobroci swego serca wyraziła zgodę.

Obudziłam się w tym maleńkim nowojorskim apartamencie mokra od potu. Głowa mi pulsowała; w brzuchu się przelewało; każdy nerw się trząsł – w bardzo nieseksowny sposób. Aj! Wróciło, pomyślałam, przerażona. Pasożyty jakimś sposobem odnalazły drogę do mojego ciała i byłam skazana na wieczne cierpienia! A jeżeli to coś gorszego? Może nabawiłam się rozwijającej się z opóźnieniem gorączki denga? Malarii? Może nawet złapałam wirusa Ebola? Leżałam w ciszy, próbując zmierzyć się z własną nadciągającą śmiercią, kiedy przypomniały mi się wyrywki ostatniej nocy. Zadymiony bar gdzieś w East Village. Coś, co nosi nazwę muzyki transowej. Ostry, różowy drink w szklance do martini – och, mdłości, och, niech to się skończy. Przyjaciele wpadający, żeby powitać mnie w domu. Toast, łyk, kolejny toast. Och, dzięki Bogu, to nie był rzadki szczep wirusa gorączki krwotocznej, tylko po prostu kac. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że skoro straciłam dziesięć kilogramów z powodu dyzenterii, nie jestem w stanie pić tyle co dawniej. Sto siedemdziesiąt siedem centymetrów i pięćdziesiąt siedem kilogramów niezbyt dobrze rokują forsownej nocy w knajpie (chociaż, patrząc na to z perspektywy, wręcz znakomicie, jeśli chodzi o znalezienie pracy w czasopiśmie poświęconym modzie).

Ledwie zwlokłam się z kulawej kanapy, na której koczowałam przez ostatni tydzień, i całą swoją energię skupiłam na tym, żeby się nie pochorować. Przystosowanie się do Ameryki – jedzenia, manier, znakomitych pryszniców – nie było specjalnie wyczerpujące, ale status gościa szybko stracił urok nowości. Zdałam sobie sprawę, że zostało mi gdzieś tak półtora tygodnia do chwili, gdy po wymianie resztek bahtów i szekli zostanę bez gotówki, a jedyną metodą na wyciągnięcie pieniędzy od rodziców był powrót do zamkniętego kręgu lekarskich konsultacji. Ta trzeźwiąca myśl była jedynym, co wypchnęło mnie z pościeli w stronę owego rozstrzygającego listopadowego dnia, kiedy to godzina dzieliła mnie od pierwszego spotkania w sprawie pracy. Przez poprzedni tydzień gnieździłam się na kanapie u Lily, wciąż słaba i wyczerpana, aż w końcu krzykiem zmusiła mnie, żebym codziennie dokądś wychodziła – chociaż na parę godzin. Nie mając koncepcji, co innego mogłabym ze sobą zrobić, kupiłam MetroCard i jeździłam metrem, apatycznie podrzucając gdzie bądź podania w sprawie pracy. U ochroniarzy we wszystkich dużych wydawnictwach prasowych zostawiłam papiery z niezbyt przekonującym listem przewodnim, wyjaśniającym, że chciałabym zostać asystentką redakcyjną i nabrać trochę doświadczenia w pisaniu do gazet. Byłam zbyt słaba i zmęczona, żeby się przejmować, czy ktokolwiek rzeczywiście je przeczyta, i ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewałam, było zaproszenie na rozmowę wstępną. A jednak dzień wcześniej zadzwonił telefon Lily i, zdumiewające, ktoś z działu zasobów ludzkich w Elias – Clark chciał, żebym przyszła na „pogawędkę”! Nie byłam pewna, czy należy to uznać za oficjalną rozmowę wstępną, czy nie, w każdym razie „pogawędka” wydawała się bardziej strawna.

Popiłam advil peptobismolem i zdołałam złożyć do kupy żakiet i spodnie, które do siebie nie pasowały i żadną miarą nie tworzyły garnituru, ale przynajmniej nie spadały z mojego wyniszczonego ciała. Stroju dopełniały niebieska koszula, umiarkowanie dziarski kucyk i para nieco przydeptanych butów na płaskim obcasie. Nic wspaniałego; właściwie wszystko to graniczyło z krańcową brzydotą, ale musiało wystarczyć. Pamiętam, że pomyślałam: Nie zatrudnią mnie ani nie odrzucą wyłącznie na podstawie stroju. W oczywisty sposób nie wykazałam się specjalną przenikliwością.

Zjawiłam się na czas, żeby zdążyć na rozmowę o jedenastej, i nie panikowałam aż do chwili, gdy natknęłam się na kolejkę długonogich, szczupłych dziewczyn, czekających na pozwolenie zajęcia miejsc w windach. (Te windy!). Wdech, wydech, przypomniałam sobie. Nie wyrzucą cię. Nie wyrzucą cię. Jesteś tu tylko po to, żeby porozmawiać o posadzie asystentki redakcyjnej, a potem wracasz prosto na kanapę. Nie zwymiotujesz. Ależ tak, marzę o pracy w Reaction\ Cóż, oczywiście, przypuszczam, że Buzz byłoby odpowiednie. Och, co takiego? Mogę sama wybrać? Cóż, muszę przez noc dokonać wyboru między propozycją waszą a Maison Vous. Znakomicie!

Chwilę później paraduję z niezbyt zgrabną plakietką „gość” na moim niezbyt zgrabnym pseudogarniturze (zdecydowanie później odkryłam, że obeznani w sytuacji goście po prostu wkładają te przepustki do torby albo nawet lepiej, od razu wyrzucają – tylko najbardziej ślamazarne pierdoły faktycznie je noszą) i zmierzam w stronę wind. A potem… wsiadam. W górę, w górę, wysoko do nieba, pędzę przez czas, przestrzeń i nieskończoną seksowność w drodze do… działu personalnego.

Podczas tej szybkiej, cichej jazdy pozwoliłam sobie na chwilę czy dwie odprężenia. Mocne, wywołujące grymas perfumy zmieszane z zapachem nowej skóry potrafiły zmienić te windy z zaledwie funkcjonalnych w prawie erotyczne. Jak strzała przemknęliśmy między piętrami, zatrzymując się, żeby wypuścić piękności z Chic, Mantry, Buzz i Coquette. Drzwi otwierały się cicho, z szacunkiem, na idealnie białe pomieszczenia recepcji. Szykowne meble o czystych, prostych liniach prowokowały, żeby na nich usiąść, gotowe krzyknąć w śmiertelnej męce, gdyby ktoś coś – zgroza! – rozlał. Nazwy czasopism wypisane grubą, czarną, rozpoznawalną i niepowtarzalną czcionką widniały na bocznych ścianach holu. Grube, matowe drzwi chroniły poszczególne redakcje. Są to nazwy, które przeciętny Amerykanin rozpoznaje, ale nigdy nie przychodzi mu na myśl, że ich tryby obracają się, kręcą i wirują pod jednym i tym samym, bardzo wysoko umieszczonym dachem.