– Hm, taa, to znaczy tak, to rzeczywiście brzmi cudownie – powiedziałam, przelotnie zastanawiając się, czemu Sharon usiłuje mnie namówić na coś, za co milion innych ludzi dałoby się zabić. Ale nie było czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Podniosła słuchawkę i rzuciła kilka słów, po czym już prowadziła mnie na rozmowę z dwoma asystentkami Mirandy.
Uważałam, że Sharon zaczyna gadać trochę jak robot, ale potem nastąpiło spotkanie z Emily. Udałam się na dół, na dwunaste piętro, i zaczekałam w nieskazitelnie białej recepcji Runwaya. Nieco ponad pół godziny trwało, zanim wysoka, chuda dziewczyna wychynęła zza szklanych drzwi. Z bioder zwisała jej skórzana, sięgająca do łydek spódnica, a nieposłuszne rude włosy były spiętrzone w jeden z tych bałaganiarskich, a jednocześnie nadal szykownych koków na czubku głowy. Skórę miała idealną i bladą, bez nawet pojedynczego piega czy plamki, perfekcyjnie obciągającą najwyżej umieszczone kości policzkowe, jakie kiedykolwiek widziałam. Nie uśmiechnęła się. Usiadła obok i zmierzyła mnie wzrokiem, poważnie, ale z oczywistym brakiem zainteresowania. Pobieżnie. A potem, nieproszona, nie przedstawiając się, dziewczyna, którą uznałam za Emily, przystąpiła do opisu obowiązków. Monotonia jej stwierdzeń powiedziała mi więcej niż słowa: najwyraźniej przechodziła już przez to szereg razy, niespecjalnie wierzyła, żebym różniła się od reszty, i w efekcie nie zamierzała tracić na mnie czasu.
– Jest ciężko, to bez wątpienia. Będą czternastogodzinne dni pracy, rozumiesz, nie często, ale dostatecznie często – trajkotała, nadal na mnie nie patrząc. – I ważne, byś zrozumiała, że nie będzie żadnej pracy redakcyjnej. Jako młodsza asystentka Mirandy będziesz odpowiedzialna wyłącznie za uprzedzanie jej potrzeb i ich zaspokajanie. A to może być wszystko, od zamówienia jej ulubionej papeterii po towarzyszenie jej w wyprawie na zakupy. W każdym razie to zawsze dobra zabawa. To znaczy będziesz mogła spędzać z tą absolutnie niesamowitą kobietą dzień po dniu, tydzień po tygodniu. A naprawdę jest niesamowita – westchnęła, sprawiając wrażenie nieco ożywionej po raz pierwszy, odkąd zaczęłyśmy rozmawiać.
– Brzmi świetnie – powiedziałam i rzeczywiście tak myślałam. Moi przyjaciele, którzy zatrudnili się natychmiast po dyplomie, odpracowali już równe sześć miesięcy na swoich posadach najniższego szczebla i opowiadania ich wszystkich brzmiały żałośnie. Banki, firmy reklamowe, wydawnictwa książkowe – nie miało to znaczenia – wszyscy sprawiali wrażenie kompletnie umęczonych. Jęczeli z powodu długich godzin pracy, współpracowników i polityki biurowej, ale przede wszystkim gorzko narzekali na nudę. W porównaniu ze szkołą zadania, których realizacji od nich wymagano, były bezmyślne, niepotrzebne, odpowiednie dla szympansa. Opowiadali o wielu, bardzo wielu godzinach poświęconych na wklepywanie liczb do baz danych i telefonicznym nękaniu ludzi, którzy nie chcieli, żeby do nich dzwoniono. O apatycznym katalogowaniu na ekranie komputera informacji zbieranych latami i prowadzeniu miesiącami badań na kompletnie niedorzeczne tematy, by przełożeni myśleli, że są produktywni. Wszyscy przysięgali, że w tym krótkim czasie od uzyskania dyplomu naprawdę zdążyli zgłupieć, i nie widzieli przed sobą drogi ucieczki. Może i niezbyt kochałam modę, ale na pewno wolałam robić przez cały dzień coś będącego „dobrą zabawą”, niż dać się wciągnąć w jakąś nudę.
– Tak. To świetne. Po prostu świetne. To znaczy naprawdę, naprawdę świetne. No cóż, miło było cię poznać, pójdę po Allison, żeby się z tobą spotkała. Ona też jest świetna. – I niemal w tej samej chwili, gdy skończyła i w poszumie skóry oraz loków znikła za szkłem, pojawiła się wystrzałowa postać.
Ta niewiarygodnie piękna czarna dziewczyna przedstawiła się jako Allison, starsza asystentka Mirandy, która właśnie awansowała, i z miejsca się zorientowałam, że była niemożliwie szczupła (można by to uznać za przypadek niewłaściwego ukierunkowania instynktu pielęgnowanego od czasów żeńskiego stowarzyszenia studenckiego). Nie mogłam jednak skupić się na tym, jak jej brzuch zapadał się do środka ani jak kości miednicy wystawały na zewnątrz, ponieważ urzekł mnie fakt, że w ogóle odsłaniała brzuch w pracy. Ubrana była w czarne skórzane spodnie, równie miękkie jak obcisłe, i włochaty (a może futrzasty?) biały top na ramiączkach, ciasno opinający biust i kończący się pięć centymetrów nad pępkiem. Długie włosy, atramentowo czarne, okrywały jej plecy niczym gruby, lśniący koc. Paznokcie u rąk i nóg miała powleczone olśniewającą bielą, która wydawała się świecić od środka, a sandały bez palców dodawały jej już i tak liczącej metr osiemdziesiąt sylwetce dodatkowe siedem i pół centymetra. Udało jej się wyglądać jednocześnie niewiarygodnie seksownie, półnago i z klasą, ale mnie wydała się przede wszystkim zlodowaciała. Dosłownie. W końcu była połowa listopada.
– Cześć, jestem Allison, jak prawdopodobnie już wiesz – zaczęła, zeskubując nieco puchu pochodzącego z futrzastego topu z ledwie istniejącego, obleczonego skórą uda. – Dostałam właśnie awans na stanowisko redaktora, a to naprawdę wspaniała sprawa, jeśli chodzi o pracę z Mirandą. Tak, godziny są długie i praca ciężka, ale ma niewiarygodny splendor i milion dziewczyn dałoby się za nią zabić. A Miranda jest taką cudowną kobietą, redaktorem, osobą, że naprawdę opiekuje się swoimi dziewczynami. Pracując dla niej tylko przez rok, przeskoczysz całe lata, lata wspinania się po kolejnych szczeblach; jeżeli masz talent, wyśle cię prosto na szczyt i… – paplała chaotycznie, nie zadając sobie trudu, żeby na mnie popatrzeć ani udać najlżejsze choćby przekonanie do tego, co mówiła. Chociaż nie zrobiła na mnie wrażenia szczególnie głupiej, jej oczy były szkliste w sposób charakterystyczny wyłącznie dla wyznawców kultu albo człowieka poddanego kompletnemu praniu mózgu. Odniosłam wrażenie, że mogłabym zasnąć, dłubać w nosie albo po prostu wyjść, a ona niekoniecznie by to zauważyła.
Kiedy wreszcie zakończyła swoją wypowiedź i poszła udzielać informacji kolejnej kandydatce, prawie zapadłam się w pluszową sofę. Wszystko działo się tak szybko, w szalonym tempie wymykało spod kontroli, a jednak czułam podniecenie. I co z tego, że nie wiedziałam, kim jest Miranda Priestly, pomyślałam. Wszyscy pozostali najwyraźniej byli pod dostatecznie wielkim wrażeniem. Taak, to czasopismo zajmujące się modą, a nie coś ciekawszego, ale o niebo lepiej pracować w Runwayu niż w jakimś okropnym wydawnictwie branżowym, prawda? W końcu przy składaniu podania o pracę w New Yorkerze prestiż związany z posiadaniem w CV Runwaya na pewno podniósłby moją wiarygodność bardziej niż umieszczenie tam, powiedzmy, Popularnego Mechanika. A poza tym, na pewno milion dziewczyn rzeczywiście dałoby się zabić za tę pracę.
Po półgodzinie takich przemyśleń na terenie recepcji zjawiła się kolejna wysoka i niemożliwie chuda dziewczyna. Przedstawiła się, ale nie mogłam się skupić na niczym oprócz jej ciała. Miała na sobie obcisłą, postrzępioną spódnicę dżinsową, przejrzystą, białą koszulę i srebrne sandały z pasków. Również ona była idealnie opalona, z idealnym manikiurem i częściowo rozebrana – w środku zimy. Dopiero w chwili, gdy wskazała mi ruchem ręki, żebym weszła za nią przez szklane drzwi, i musiałam wstać, boleśnie zdałam sobie sprawę z własnego horrendalnie niestosownego stroju, oklapłych włosów oraz całkowitego braku dodatków, biżuterii czy makijażu. Myśl o tym, co miałam na sobie – fakt, że przyniosłam coś przypominającego teczkę – prześladuje mnie do dziś. Kiedy przypomnę sobie, do jakiego stopnia wyglądałam na szarą mysz wśród tych najbardziej barwnych i stylowych kobiet w Nowym Jorku, czuję, że twarz mi płonie czerwienią. Znacznie później, gdy zaczęłam zbliżać się do zostania jedną z nich, dowiedziałam się, jak się ze mnie śmiały pomiędzy kolejnymi etapami spotkania.