– A cóż ja mam uczynić, skoro ciebie panna nie chce?
– To sprawcie, by zechciała! Wyście, panie Hermolaus, tu starszy, starczy, że dziewce dwadzieścia odlewanych dać każecie. Rzeknę wam, że już przy piątym łaskawszym okiem na mnie spojrzy! Co to, nie wiecie, jak taką mołodycię ćwiczyć?!
– I na tym właśnie, to, tamto, ten, tego, ten – mruknął dziad Złota Czasza – zasadza się różnica między plebejami a szlachtą. Bo u nas wolna wola, nie niewola! Nikt nie będzie szlacheckiego dziecka przymuszał, aby się za sprośnego chłopa wydało. Gdzie to kto widział, aby chama do naszego rodu dopuszczać, co dziś zażąda ręki Konstancji, a jutro czego? Może złota z mego nieszczęsnego czerepu?
– Kiwajcie głowami, ja wiem, co mówię! Jak nie wiemy, o co chodzi, to wiemy, o co chodzi. Panowie szlachta... A jakże! – zawył rozwścieczony Smoliwąs. – Wy ślachectwo dostaliście, a ja się z nim urodziłem, bom szlachetny z natury! Dajecie pannę czy nie?!
– Ja ciebie, Smoliwąs, nie chcę! Nigdy! I pod żadnym pozorem.
– Zawrzyj ty gębę, Konstancja – warknął Smoliwąs. – Bo po pierwsze, za twoje słowa warta jesteś dostać w papę, a po drugie, nie ciebie pytałem.
Złota Czasza pokiwał głową.
– Kostusia zgrabnie rzecz całą ujęła – rzekł. – Bo ja bym to wam płazem szabli wytłumaczył.
– Wy tu uważacie, że ja co jestem? Jakiś chłystek? – warknął Smoliwąs przez zaciśnięte żółte zęby. – Jeszcze tego pożałujecie! A ty, panna, żeś nie chciała być Smoliwąsową, tedy będziesz moją murwą! Na postronkach będę cię włóczył, w chlewie spać każę! Nie chciałaś po dobroci, tedy siłą cię wezmę! Razem z waszym parszywym zaściankiem!
– Smoliwąs – rzekła spokojnie Konstancja – nie jesteśmy tu, aby słuchać waszych złorzeczeń! Idźcie sobie precz jak najprędzej. Do stajni albo do chlewa, który tak lubisz. Tam twoje miejsce, grubianinie!
– Szlachtaście wy, ale i ja szlachcic, bo to przezwisko Smoliwąs to szlacheckie słowo! – zaryczał włodarz. – Dumniście, hardziście, chociażeście z tego samego gnoju co ja, chłop! Ale zobaczymy, panowie ślachta, gdzie wasze pisma, gdzie autentyki! Ja o wszystkim rozpowiem! Ja wszystko doniosę! Znajdzie się na was konopny powróz i dyby, wy plebeje, co się śrubujecie na szlachciców!
– Panie kochanku – wydyszał siny ze złości Złota Czasza – idź precz! Z widłami do gnoju, chamie! Dopuszczałem cię do konfidencji z nami, ale teraz znać, żeś chłop z mowy i obyczajów! Precz, pókim dobry, bo psami poszczuję!
– Zaprawdę powiadam ci, Hermolaus – chamska gęba Smoliwąsa była już niebezpiecznie sina ze złości – ty mnie się strzeż, bo ja tej zniewagi nie puszczę płazem. A ty, panno, kurewnico, wypindrowana suko, wytartusie przez całą wieś chędożony, bazarnico na obie szpary wyjebana! Ty francowata małpo, zamtuźnico ze spalonego bordelu, pamiętaj, że i tak będziesz moja. Znajdę ja sposób, by się dobrać do twej piczy!
Konstancja sięgnęła za plecy. Chwyciła tatarski łuk i strzałę, złożyła go w dłoniach i zanimbyś zdążył zdmuchnąć kaganek, złożyła się do strzału. Naciągnięta cięciwa zatrzeszczała. Smoliwąs zamarł. Błyszczący grot mierzył w sam środek jego czoła, prosto między prawie zrośnięte, krzaczaste brwi i ślepia gorejące jak u wilka, który właśnie zwęszył krew.
– Fora ze dwora, Smoliwąs!
– Nie dopiłem wina – rzekł nieco stropiony.
– I nie dopijesz! Precz, chamie!
Smoliwąs rozejrzał się dokoła, jakby w poszukiwaniu popleczników. Wahał się.
– Ręka mi mdleje – ostrzegła beznamiętnym tonem Konstancja. – Zaraz będziesz przeklinał mnie w piekle, Smoliwąs.
Włodarz nic nie rzekł. Porwał ze stołu czapę, rzucił wściekłe spojrzenie na Hermolausa, a potem dał susa ku drzwiom. Wypadł do sieni, a potem usłyszeli tupot jego podkutych butów na ganku. Matyjasek popędził za nim, nie wyjmując oczywiście palca z gęby.
Zapadła cisza. Konstancja usłyszała trzask bicza, głuchy tętent kopyt i oddalające się rżenie konia. Z westchnieniem ulgi zwolniła cięciwę, opuściła łuk, a potem spojrzała na Złotą Czaszę.
– Oj, dziadusiu, dziadusiu – załkała.
– Na Boga żywego! – zakrzyknął z zachwytem stary. – Aleś chama sprawiła! Popamięta on na wieczne czasy te odwiedziny! Szkoda, żeś mu w zadku strzały nie ostawiła. Miałby pamiątkę na stare lata i może nauczyłby się pokory! Pójdźże w me ramiona, Konstancjo! Moja krew, panie kochanku! Moja krew!
– Dziadusiu – zaszlochała dziewczyna – co teraz będzie? Co teraz będzie z nami?
Stary stał zgięty, zgarbiony, trzęsący się.
– Nie wiem, córuchno – rzekł cicho. – O nic nie pytaj.
* * *
Na naradę we dworze dziada Hermolausa zeszli się wszyscy znaczniejsi Dwerniccy; w tej liczbie Kołodrub, Berynda, a także synowcowie ojca nieboszczyka Konstancji. Był zatem Zbożny Dwernicki zwany Pełczakiem, byli Samuel, Krzysztof i Abraham, którego nazywano Szczerbakiem, a także kilku innych, mniej znacznych krewnych i swaków Dwernickiej. Panowie bracia przyszli w żupanach z sukna i szaraczyny, w prostych siermięgach i huniach, w bekieszach i czamarach pamiętających chyba jeszcze czasy ostatnich wnuków króla Jagiełły. Jednak wszyscy byli w butach, wdzianych zresztą specjalnie na tę okazję, a choć z niektórych wyglądała chłopska słoma, jak na szaraczków z zaścianka prezentowali się dziarsko i bojowo. Zwłaszcza że w zgromadzeniu było nawet kilka szabel. Wprawdzie Szczerbak miał tylko okuty kij, z którym popisywał się na ubiegłorocznym okazowaniu szlachty sanockiej, a pozostali panowie bracia w większości przypasali szabelki bez pochew, zawieszone na konopnych sznurkach, parcianych rapciach czy zwykłych rzemykach. Ale przecież, jak powiadają – lepszy rydz niż nic.
Konstancja, jako niewiasta, nie była zaproszona, ale że to jej miała dotyczyć sprawa, więc wprosiła się sama, nie pytając nikogo o zdanie. Berynda i Kołodrub, których głos, jako najstarszych, przeważał zwykle w kole, nie rzekli nic, choć Wespazjan zmarszczył brwi na jej widok. Może wciąż nie mógł przeboleć krotochwili z koniem?
Szaraczkowie kłaniali się w milczeniu Hermolausowi, całowali go w rękę, a potem zasiedli przy stole w świetlicy. Berynda polał miodu do kuśtyków i srebrnych pucharów. Dwerniccy w milczeniu delektowali się trunkiem, spoglądali jeden na drugiego. Wreszcie pierwszy odezwał się Bieniasz.
– Wezwałem was – mruknął i odrzucił aż na ramię długiego wąsa – względem tego, co się dzisiaj stało. Przyjechał Smoliwąs, którego dobrze znacie. Cham i prostak, ale zausznik i przydupas pana z Łańcuta, włodarz z Saniny. Ten sam, u którego mamy dług zaciągnięty w zeszłym roku, in iulio, pod zastaw tych ośmiu morg podle strumienia. Smoliwąs postawił nam, bracia, ultimatum: wóz albo przewóz. Albo oddamy mu rękę naszej siostry Konstancji i nam dług daruje, a jeszcze stare skrypty u Żyda Szai spłaci, albo mamy oddać pieniądze na świętego Marcina. A u nas, jak wiecie, prędzej uświadczysz pohara w komorze niźli choć jednego złamanego szeląga.
– Zali tedy daliście rękę panny Konstancji Smoliwąsowi? – zapytał Pełczak. – Oddaliście szlacheckie dziecko chłopu?
– Panna sama zdecydowała – mruknął Berynda. – Chamskie zaloty Smoliwąsa odrzuciła ze wzgardą i precz go posłała, że mało postołów nie pogubił!
Hermolaus, Pełczak, Szczerbak i Samuel wybuchnęli śmiechem.
– A to i dobrze! – huknął Pełczak. – Nie pokaże się grubianin w Dwernikach jak świat światem!
– Doprawdy kawalerska w tobie fantazja, Konstancjo – zakrzyknął najmłodszy Samuel. – Pójdźże w me ramiona, siostrzyczko!
– Moja to krew, panie kochanku – zahuczał Złota Czasza. – Ot po czym poznać nieodrodną córę Prandoty!
– Poznać po głupocie – rzekł Kołodrub, a wówczas gwar i śmiechy urwały się jak ucięte nożem. – Przepędziła panna Smoliwąsa, ale on wróci. Po te osiem mórg podle strumienia, po naszą najlepszą ziemię. Przylezie z dekretem sądowym i z pachołkami starościńskimi. I co wtedy, mości panowie? Co uczynicie? O tym radzić mamy, a nie o fantazji kawalerskiej u białogłów.
Zapadła cisza. Szaraczkowie siedzieli, zmarszczywszy brwi. Berynda był chmurny jak gradowa chmura, a Kołodrub skupiony niczym Żyd rachujący dukaty.