Ma się rozumieć, iż nikt nie wystąpił, bo choć stos pustych beczek po winie i miodzie był wielki jak wieża kościelna, wszyscy zachowali jeszcze głowy na karkach.
– Znacie mnie wszyscy, mości panowie, i wiecie, że me słowa przyjaźni do was ze szczerego serca płyną. Nie mam ja żadnego zagonu nadanego przez króla, ani też wyproszonego, ale tylko krwią rodziców swoich nabyte. Wojewodą ani starostą nie jestem z tej przyczyny, żem cnotliwy i nie senatorski syn! Radniej tedy bym zamek mój ze szkła miał niźli z murów, żeby każdy widział moje cnotliwe postępki i życie w domu moim. A mówię to wszystko, aby oznajmić wam, moi najmilejsi panowie bracia, że wszystko, co moje, to wasze!
Tu pan Stadnicki przyłożył puchar do ust, a potem począł doić go powolnymi ruchami. Pił, pił, pił, aż wreszcie z naczynia wypłynęła ostatnia kropla czerwonego trunku. A wówczas jednym szybkim ruchem roztrzaskał nautilusa o własną głowę!
Wrzawa, krzyki i wołania omal nie rozwaliły sali. Od wiwatów aż zatrzęsły się portrety Stadnickich zawieszone na ścianie koło kominka, a zwłaszcza największy, oprawny w złote ramy, ukazujący starego Stanisława Mateusza Stadnickiego, zaprzysięgłego kalwina i wroga wiary katolickiej, obłożonego anatemą przez biskupa przemyskiego Dziaduskiego. Stary szelma Rosiński szlochał wzruszony słowami gospodarza, inni ocierali oczy, kiwali głowami.
– Wiwat pan starosta!
– Wiwat salwator nasz!
– Niechaj żyje! Na zdrowie!
Stadnicki usiadł na swym stolcu dumny jak lew. Natychmiast wyciągnął rękę po nowe naczynie, a uniżony sługa wsunął mu w dłoń kryształowy roztruchan.
– Zacnie nasz karlik sobie w łożnicy poczyna – rzekł do siedzących tuż obok dwóch ponurych szlachciców i wskazał małego sługę chędożącego karliczkę w pozycji zwanej wśród poetów i dworaków „ujeżdżaniem klaczy Kupidyna”, a wśród szlachty po prostu „na raka”. – Dalibóg, niedługo będę miał w Łańcucie tabun małych karypli! A wiecie, co wtedy z nimi zrobię, mości panie Ligęzo? Otóż każę związać i załadować na wóz parę tuzinów, zawieźć do pana starosty leżajskiego, a tam wysypać i rzec: „Mości panie Opaliński, pan Stadnicki przysyła za jednego porwanego karlika czterdziestu!”.
Tu urwał, napił się z pucharu, porwał za kuropatwę i począł ją ogryzać.
– Musicie wiedzieć, waszmościowie – rzekł z pełną gębą – że wielce krzyw na mnie starosta leżajski za porwanie tego karła, którego w łożnicy możecie podziwiać. Przysłał mi list nawet, w którym mnie, Stanisławowi z Łańcuta, rotmistrzowi królewskiemu, wymawia, że wbrew honorowi postępuję! A sam, taki syn, podpisuje się już Jaśnie Oświecony starosta Opaliński!
Rozmówcy Stadnickiego pokiwali ze zrozumieniem głowami.
– Co za czasy, co za ludzie, co za obyczaje nastały! – biadał Stadnicki. – Byle mieszczanek pisze się dzisiaj nobilis, byle szaraczek z łajnem krowim na lipowych łyczakach jest już generosus. A lada pachciarz – magnificus. Taki zaś Opaliński, co jego przodkowie biernat i zamsik krajali w Poznaniu, śmie się pisać Illustris!
Tym razem szlachcice nawet się nie poruszyli.
– A waszmościów chyba melancholija dzisiaj trapi – zmartwił się szczerze Stadnicki. – Nie smakuje skromne jadło? Tedy może limonów wam potrzeba? Hej, Sieńko! – Starosta odstawił roztruchan i klasnął na służbę. – Przynieście dla pana Ligęzy limonów najprzedniejszych, fig i rodzynków, a migiem! A jak się nie postaracie, pasy będę drzeć!
Czeladnik natychmiast popędził, by spełnić polecenie. Pan Stanisław upił nieco małmazji, po czym poufale poklepał ponurego szlachcica po ramieniu.
– Jedz, pij i baw się, mości panie Ligęzo – rzekł. – Bo kiedy do loszku wrócisz, do ciemnicy, nieprędko takie delicje obaczysz. Pij i używaj, bo dzisiaj rad jestem wszystkim i może nawet kilku więźniów na świat wypuszczę.
– Trudno mi jeść z żelazem na rękach – mruknął zagadnięty, po czym wyciągnął ręce spod obrusa, a wówczas wszyscy w pobliżu mogli dostrzec, że na dłoniach miał żelazne okowy połączone krótkim łańcuchem, który zwieszał się aż do podłogi – zapewne do kolejnych kajdan, zatrzaśniętych i zanitowanych na nogach szlachcica.
– Nie ja wam to żelazo nałożył – rzekł, nie przestając się uśmiechać, Stadnicki – waszmości upór, złość i inwidia to sprawiły. Gdybyś mnie z długów skwitował, pozwy wycofał, Piotraszówki odstąpił, tobym cię jeszcze dzisiaj z wieży wypuścił. Okowy zdjął z nóg i nałożył na serce! Pomyśl sobie, panie bracie, że wolność czeka na ciebie zaraz za moim pięknym zamkiem łańcuckim, który psie syny nazywają Piekłem. Nie byłoby miło posłuchać, jako kurki gmerzą, gąski gągają, jagniątka wrzeszczą, prosiątka biegają, rybki skaczą, ptaszęta śpiewają? I tylko sobie mówić: „Używaj, miła duszo, masz wszystkiego dobrego dosyć!”. Bo przecież wolność możesz odzyskać zaraz, natychmiast, panie Ligęzo. Wystarczy jeden podpis waszej mości.
– Kij waszmości w rzyć – rzekł pan Andrzej Ligęza zdecydowanie mało politycznie, co wszakże nie dziwiło w sytuacji, w której się znajdował. – Wolałbym czartowi cyrograf podpisać, niż waszmość panu w grodzie długi roborować.
– No proszę, widać za mało dbam o waści – pokiwał głową Stadnicki. – Słuchaj mnie i ty, panie Jeziorkowski – rzucił w stronę chudego, posiwiałego szlachcica po drugiej stronie stołu. – Kazałem już trumny zrobić stolarzowi dla was. Z najlepszego dębu z lasów pod Łańcutem. Będziecie mi hardo odpowiadać, to wnet zamek opuścicie, jeno sęk w tym, że nogami do przodu. Bo jeśli do trzydziestego octobris nie okażecie dobrej woli, nie będę was żywił!
– Akurat. Pocałuj psa w rzyć! – mruknął Ligęza.
Stadnicki zamarł. Jego oczy nie były już wesołe i figlarne. Jego oczy nie wyrażały teraz zgoła nic.
Jednym ruchem zgniótł w ręku kryształowy puchar z winem jak pustą skorupkę jajka. Trysnęła krew, ale Stadnicki nie zwrócił na to uwagi.
– Dajesz mi znowu okazję, mości panie – warknął cicho. – Bacz jednak, że jesteś w mojej mocy i fantazji. Zechcę łeb ci uciąć, a zaraz kata wezwę i tu, w tej sali, dasz gardło. Zechcę do sklepu cię przykuć, a będziesz monety mi kował aż po dzień Sądu Ostatecznego! Zechcę, to cię nawet zeunuszę, a wtedy przyjdzie ci tylko haremów u książąt Zbaraskich pilnować!
Stadnicki chciał rzec coś jeszcze, lecz w tejże samej chwili nad jego ramieniem pojawił się jakiś starszy, brodaty i skryty człowiek. Musiał być w dobrej komitywie ze Stadnickim, bo odezwał się niepytany.
– Miłościwy panie, złe wieści!
Stadnicki rozwarł pokrwawioną rękę. Wyciągnął dłoń do góry, a sługa przyskoczył szybko z ręcznikiem i starannie wytarł jego dłoń z krwi.
– Zegart, co się stało?!
– Ramułt wrócił. Samojeden.
– A kompanija?
– Przywieźli... kompaniję – ponury sługa zamilkł na chwilę, jakby szukał odpowiednich słów. – Na dwóch kolasach.
Stadnicki zamarł na chwilę.
– Gdzie on jest?
– Kazałem go sprowadzić na krużganki. Czeka na was, panie. Może wyjdźcie do niego. Po co gości trwożyć?
Stadnicki wstał od stołu, skinął ręką najbliższym biesiadnikom, a potem spiesznie ruszył do wyjścia. Zegart poprowadził go przez portal na galerię obiegającą dokoła dziedziniec łańcuckiego zamku.
Ramułt czekał oparty o kolumnę, ranny i pokrwawiony. Starosta przyskoczył do niego, chwycił za żupan na piersiach, poderwał w górę.
– Mości Ramułt, do stu piorunów! Co się dzieje?
– Jesteśmy pobici – zaskomlał brygant. – Ledwie żywy uszedłem.
– Twoi kompani?
– Dwóch dycha. Reszta już w kościele. W trumnach...
– Bakszysz?
– Przepadł!
Stadnicki puścił zakrwawiony żupan swego sługi. Ramułt bezwładnie osunął się na ziemię. Wezwany zamkowy cyrulik co tchu rozerwał mu żupan na boku, przyłożył chleba zagniecionego z pajęczyną, pokiwał głową nad raną.
– Kto wam to zrobił?! – wydyszał starosta. – Opaliński? Stary Ligęza? Korniakt? Ilu ich było?
– Był... je...den... – wyszlochał Ramułt. – Sam jeden. Mnich... Albo pątnik... Pielgrzym.
– Jeden diabeł katolik dał radę sześciu zbrojnym?! – Stadnicki aż wybałuszył oczy ze zdziwienia. – Jak to możliwe?