Wilczyca roześmiała się lodowato. To wystarczyło, aby zakonnicy natychmiast umilkli.
– Pan starosta wie dobrze, że gorsi z was dusigrosze niż Żydzi łańcuccy – rzekła, bawiąc się końcówką warkocza. – Dlatego łaskę wam okazał i dał czas na zapłatę do Święta Matki Boskiej Zielnej. Ale pieniędzy nie daliście. Pytam was tedy po dobroci i po raz ostatni. Zapłacicie?
Mnisi spojrzeli po sobie. Brat Błażej zacisnął pięści. Miał już tego dosyć.
– Prędzej wieloryb przejdzie przez ucho igielne – warknął – niż od nas, mościa panno, chociażby jednego talara zobaczysz!
Zacisnęła wargi ze złości. Jej ciężkie, krągłe piersi zafalowały niebezpiecznie pod cienką tkaniną żupana.
– Mości Toporowski! Naucz te golone pałki pokory!
Pan rotmistrz skinął na ponurego szlachcica z przetrąconym nosem. To był Fedio, najstarszy z siedmiu braci Żurakowskich, znanych zawalidrogów i wichrzycieli, którzy zwykle przewalali się po karczmach Ziemi Przemyskiej i Sanockiej, wzniecając burdy i pojedynki. Ostatnio wsławili się zdradzieckim usieczeniem niejakiego Żołądzia, zajazdem na dwór pana Głembockiego, spaleniem dwóch karczem pod Lwowem i kilkoma innymi uczynkami, z których każdy wart był roku dolnej wieży na zamku przemyskim. Dwóch najmłodszych przyjechało do Przeworska na zajazd razem z Wilczycą, starsi leczyli rany po jakiejś zwadzie, średni zaś Żurakowski pokutował sromotnie w Gelazynce na lwowskim ratuszu za zwadę i strzelaninę, którą urządzili w karczmie razem z panem Niemiryczem, paląc do Żydów z półhaków i przybijając mieszczan za brody do stołów dla swej szlacheckiej fantazji.
Żurakowski podniósł w górę ceber z wodą, wydobył z niego długi skórzany bicz i potrząsnął, strącając deszcz srebrzystych kropel na głowy zakonników. Jego pachołek zeskoczył z konia, a potem cisnął na ziemię wzorzysty ormiański kilim.
– Każdy wasz występek zostanie osądzony i ukarany – mruknęła Wilczyca. – Skoro nie chcecie płacić, tedy wasz gwardian tu, na dziedzińcu, dostanie pięćdziesiąt odlewanych prosto na gołą rzyć. A potem kolejno – klucznik, kwestarze i tak aż do najmniejszego braciszka. Chyba że bakszysz zobaczę!
Bernardyni zaszemrali, skulili się.
– A ty, dziadu – warknęła panna, napierając koniem na Błażeja – weźmiesz jeszcze dziesięć. Za to, żeś mnie do kądzieli wysyłał! Sprawię ja ci taką kądziel, popie, że do sądnego dnia panią Łahodowską popamiętasz!
– Gdzie jest brat Mikołaj z Radomia?! – Toporowski rozglądał się po tłumie zakonników, szukając siwej brody przeora. – Dawać tu gwardiana, klechy!
Bernardyni zaszemrali, zbili się w gęstą gromadę, przywarli do ciężkich, zamkniętych wrót i ceglanej ściany kościoła.
– Chwalmy Pana, bracia! – zagrzmiał Błażej. – Niechaj nas broni Matka Boska i Jezus Chrystus jako Panienkę Przenajświętszą przed sprośnym Turczynem! Trzymać się w kupie, z szeregów nie wychylać! Choćby Sąd się zaczął, nie ustępujcie, proszę!
– Panie Toporowski, rozgoń, waszmość, tę hołotę!
– Służba, pani pułkownikowo! – huknął samozwańczy rotmistrz. A potem skoczył konno prosto w największą ciżbę zakonników, wspomagany przez braci Żurakowskich, Nietyksę, Zagwojskiego i pachołków. Jeśli bernardyni zamyślali o stawianiu oporu do dnia Sądu, to ów koniec świata właśnie nadszedł. W klasztornym wirydarzu rozpętało się piekło. Konie brygantów i swawolników wpadły w tłum niby rumaki Jeźdźców Apokalipsy, roztrącając braci, tratując i obalając na ziemię. Na głowy, karki, twarze, na ręce, którymi się osłaniali, spadły nahaje, ciosy obuszków i czekanów. Brat Atanazy legł pod kopytami, zajęczał, gdy stratowały go podkowy; brat Błażej porwał za drewniany krucyfiks, huknął nim w bok najmłodszego z Żurakowskich i zaraz zwalił się pod ciosem nadziaka Zagwojskiego. Widząc klęskę jedynego obrońcy i Hektora przeworskiego, braciszkowie rozpierzchli się, przemykając pod brzuchami koni, uchodząc przed rozsierdzoną szlachtą i pachołkami; niektórzy rzucili się na ziemię, inni padli na kolana, płacząc, modląc się i prosząc o łaskę.
Toporowski i Zagwojski wrzasnęli z tryumfem, kiedy wywlekli spośród kłębowiska brązowych bernardyńskich habitów siwobrodego starca w kapturze, który spadł mu z głowy, odsłaniając długie białe włosy ze starannie wygoloną tonsurą.
– Niech będzie pochwalony na wieki wieków, ojcze Mikołaju. – Wilczyca aż klasnęła w ręce. – Dawać go na kilim!
– Poniechaj mnie, siostro – rzekł stary gwardian. – Nie bierz na barki występku, albowiem niezbadane są wyroki Opatrzności...
– Będziesz mnie błagał, jak przeżyjesz! – warknęła w odpowiedzi Łahodowska.
Żurakowski i Toporowski z okrutnym uśmiechem powlekli starca ku kilimowi. Węgierski sabat z bizunem czekał już na nich, szczerząc w uśmiechu żółte zębiska, poszczerbione jak blanki na przemyskim zamku po najeździe ordy.
– Będę się modlił za twoje grzechy, córko! – rzekł spokojnie gwardian. – W intencji, abyś zrozumiała, jak zbłądziłaś!
Swawolnicy rozdarli habit na plecach starca, przygięli mu głowę do ziemi.
– Lepiej módl się za pięćdziesiąt odlewanych. Czerleny bił cię będzie – panna wskazała sługę z batem – a on za każdym uderzeniem kawałki mięsa wyrywa. I będziesz miał nauczkę, aby nie zadzierać z mości starostą zygwulskim! Niechaj ci Pan Bóg da silną wolę, bo inaczej w niebiesiech z Panią Śmiercią zatańczysz!
– A może najpierw ja z waćpanną potańcuję?!
To nie był głos gwardiana ani żadnego z zakonników. Łahodowska przygryzła koniec warkocza, wstrząsnęła głową jak młoda klacz, która zwietrzyła ogiera, potoczyła wzrokiem po pobitych, rannych lub modlących się mnichach.
We wrotach prowadzących do kościoła Świętej Barbary stał przygarbiony człowiek. Był potężny, zwalisty jak katedra krakowska, ubrany w czarną włosienicę i kukullę. Nie wyglądał na szlachetnie urodzonego pana brata ani miejskiego łyka – po stroju sądząc, można go było wziąć za klasztornego sługę, pątnika albo członka bractwa. Nie miał szabli ani safianowych butów, jednak trzymał się prosto i dumnie, a posiwiały łeb podgalał po szlachecku. Na głowie przewiązaną miał chustę zasłaniającą lewe oko i dużą bliznę na czole. W sękatym łapsku dzierżył dębową lagę – daleko grubszą i dłuższą niż kostur, na którym wspierały się proszalne dziady, franci, szelmy i żebracy, jakich pełno było na gościńcach, jarmarkach oraz odpustach Ziemi Przemyskiej. A kiedy ruszył w stronę Wilczycy, bryganci dostrzegli, iż nie miał prawej stopy; jego noga kończyła się drewnianą, okutą żelazem kulą.
– Waćpanna zostaw ojca Mikołaja – rzekł groźnym głosem, zaciągając z ruska niektóre słowa, jakby wrócił właśnie z Ukrainy. – A wy, drapichrusty – zerknął z pogardą na resztę zbójeckiej kompanii – dymajcie na gościniec, pókim dobry. Do kurew i karczmy. Tam wasze miejsce, psie syny. Słyszycie, com mówił, fajdanisy? Zbierać dupy w troki i hajda stąd, kiernozy niechrzczone!
Gdyby święty Stanisław zstąpił z nieba i osłonił klasztor przed zajezdnikami, nie uczyniłby chyba większego wrażenia na swawolnej kompanii niż ten ponury zawalidroga. Nikt nie porwał za szablę, żadna dłoń nie wyciągnęła się w stronę rękojeści czekana czy pistoletu.
– Panie Toporowski – mruknęła Wilczyca – ucisz, waszmość, krzykacza, bo nam w ceremonii przeszkadza.
Nieznajomy szedł już ku nim, kołysząc się na metalowym kulasie. Kij trzymał w obu rękach, przed sobą. Rotmistrz nawet nie pofatygował się osobiście. Skinął na starszego Żurakowskiego. Ten popędził konia, doskoczył do intruza. Pogardliwy uśmiech wykrzywił jego wargi. Zamierzył się zwykłym biczem, chlasnął pielgrzyma przez łeb, z zamachu...
Przeciwnik wyciągnął lewą rękę, schylił się lekko. Bat spadł nań jak wąż, przecinając ze świstem powietrze, owinął się wokół jego ramienia, chlasnął w twarz. Pielgrzym chwycił go bez trudu, szarpnął i jednym ruchem wyrwał z ręki jeźdźca.
Żurakowski wrzasnął, omal nie wyleciał z kulbaki. Gruba dębowa laga zafurkotała w ręku nieznajomego, trafiając jednym końcem Fedia prosto w podgolony łeb, rzuciła jeźdźcem wstecz, na tylny łęk kulbaki. Czarny pątnik cofnął laskę, chwycił ją oburącz i nim ktokolwiek zdołał coś uczynić, pchnął z całych sił wprost w żywot napastnika.