– Jegomość, jegomość... To był ten sam, co pobił Wilczycę. W Przeworsku, w klasztorze Ojców Bernardynów... – Ramułt spazmatycznie łapał powietrze.
Pan łańcucki spojrzał na Zegarta. A ten na starostę.
– On był straszny... – załkał brygant. – Straszny... Biliśmy go, porąbaliśmy na dzwonka, a on... Żył dalej, pobił nas, Sieheniowi uciął głowę. A mi... mi darował życie, jak przekażę waszej mości słowo od niego.
– Jakie słowo? Mów!
– Pomnij... pomnij Agrę, panie starosto! – wydyszał jednym tchem ranny swawolnik.
Stadnicki nie rzekł nic. Jego oblicze pozostało jak wyciosane z kamienia, który kazał łupać w Chmielniku i Błędowej – dobrach swego wroga, starosty leżajskiego.
– Zabrać go! – warknął. – Opatrzeć i obmyć. Jutro pogadamy.
Czeladnicy posłusznie podnieśli rannego. Starosta zygwulski oparł ręce na drewnianej belce, zapatrzył się w dal. Był chmurny, cały jego dobry nastrój z biesiady ulotnił się jak dym. Teraz nie przypominał wcale pana Jowialskiego, ale zamyślonego, podstępnego czarta.
Zegart skłonił się i chciał wycofać tyłem.
– Zostań!
Sługa zamarł. I skłonił się ponownie.
– On wrócił – mruknął Stadnicki. – Diabeł sprzed lat. Potępieniec z piekła rodem. On żyje! – wycharczał. – Jak? Jakim cudem. Po tylu latach?
Zaufany pachołek był cichy i nieodgadniony.
– Jak myślisz, co on zamierza?
– A co wasza miłość zrobiłby na jego miejscu?
– To, co mi zaproponujesz – mruknął Stadnicki. – Zegartusiu mój kochany, ruszże łepetyną, bo każę zdjąć ci ją z karku i przyozdobić Przemyską Bramę.
– Opatrzność boska czuwa nad nami – przemówił sługa – bo właśnie nasz włodarz z Saniny doniósł mi o kaduku, który dotyczy osób dobrze wiadomych waszej mości. Jeśli wasza miłość prosi mnie o radę, tedy zacząłbym właśnie od tej sprawy. Wiem, że od dawna chciałeś zrobić porządek z tą małą szlachtą. Teraz zaś kaduk daje nam dodatkową sposobność, aby nie tylko uporządkować sprawę tej wioszczyny, ale także pozbawić czarta sprzymierzeńców.
– Kaduk?! To ci dopiero nowina. No tak, w rzeczy samej, skąd u nich mogłyby być autentyki... Dobrze się składa, Zegart! Bóg jest po naszej stronie. Dam ci ludzi, broń, konie i prochy. Jedź tam i zrób wszystko, co potrzeba, ale szybko i sprawnie, bo ostatnie zwady w Przeworsku i Jotryłowie każą mi domniemywać, że zamiast doborowego towarzystwa służą mi zwykli gamonie i moczygęby, którzy co krok potykają się na własnych rapciach. Nie ma dnia, aby nie wrócili z guzami na łbie.
– Czy mam wnieść protestację do sądów? Naganę szlachectwa? Jak z Korniaktami?
– To też. Ale najpierw dokonaj intromisji, rumacji i banicji za jednym razem.
– Bez wyroku?
Stadnicki roześmiał się chrapliwie. I wszystko stało się jasne jak słońce.
* * *
Zanim dotarli do bram miejskich Dynowa, musieli zwolnić i wlec się noga za nogą w słonecznym skwarze i chmurze pyłu wznieconej przez końskie kopyta. Nic nie pomagało rozganianie pospólstwa, przekleństwa, groźby i połajanki. Traktem wiodącym do miasta waliły tłumy chłopów i plebsu, zastawiały go szlacheckie kolasy i skarbne wozy, telegi i wyładowane furgony, konie, wielbłądy, stada wołów, kóz i owiec.
Dydyńscy uganiający się przez cały dzień za sprawami pana starosty zygwulskiego zapomnieli, że dziś był przecież piątek, dzień Mateusza Ewangelisty, jak rachowali chłopi i księża, czyli wedle szlacheckiej rachuby czasu 21 septembris. A jak świat światem w każdy przedostatni piątek września w Dynowie odbywały się targi i jarmarki ogłoszone przywilejem danym jeszcze od Władysława Jagiełły.
W mieście było ludno, gwarno i wesoło. Zegar na wieży ratuszowej wybił godzinę trzecią, zanim Dydyńscy dostali się wreszcie na rynek, gdzie wokół niskiego drewnianego ratusza, przy starych domach z podsieniami, rozstawiono kramy, ławy, jatki i wzorzyste namioty. Było tu nieco luźniej, bo tłumy gromadziły się przede wszystkim wokół kupców i przekupniów.
Aby wyliczyć wszystkich chłopów, szlachciców, kupców, plebeuszy, czeladników, kmieci i zagrodników, którzy zgromadzili się w miasteczku, nie starczyłoby i wołowej skóry. Prościej byłoby podać, kogo nie było w ogromnym, barwnym tłumie oblegającym stragany i namioty, tłoczącym się przy drzwiach sklepów i drewnianych ławach. A nie było zapewne samego Ojca Świętego tudzież Jego Królewskiej Mości Zygmunta i senatorów koronnych. A już na pewno można było spotkać w tłumie diabła i kostuchę, aniołów i świętych, ludzi wszelakich wyznań, profesji, stanów i kondycji. Jarmark na Rusi Czerwonej był bowiem dziki, wesoły, swawolny jak ruskie wesele w karczmie, krzykliwy jak jasełka, pijany niby czeladź na mięsopusty. W podsieniach starego ratusza stały baby przekupki z naczyniami, garnkami i rynkami, z malowanymi łyżkami, przetakami i skopcami. Tuż obok nich Żydzi handlujący solą, rozłożywszy na ławach i kobiercach żółte solówki, z których jedne były próżne i bebechami napchane, a inne świeciły białymi głowami, bo brzuchy miały przez szachrajstwo wybrane – wabili chłopów i przechodniów, zachwalając im sprawiedliwość miary nad miarę i doskonałość warzonki. Dalej stali młodzi chłopcy od Beskidu, o długich, jasnych włosach spadających na ramiona osłonięte brunatnymi guńkami, w małych okrągłych kapeluszach, ukazujący leżące na kobiercach stosy drewnianych fujarek, świstawek, kogutków i koników. Byli tu Werhowyńcy, to jest Hyrniacy z Bieszczadu, w brązowych łajbikach i kurtakach. Niektórzy wykłócali się z Żydami, oglądając towary, inni zaś sprzedawali sery, skóry, wełnę, len i konopie. Byli Rusnacy, jak sami o sobie powiadali – Koroliwcy znad dalekiej Osławy, z Komączy i Jaślisk, ubrani we wzorzyste hunie i siraki. Byli Lachy i Rusini z Doliny i Pogórza, w siermięgach i żupanach, w wysokich czarnych butach, kołpakach, magierkach i czapach. Którzy choć uchylali uniżenie czapki, widząc lada zagonowego szlachetkę, to przecież na widok chłopów z gór kroczyli dumnie i hardo niby szlachta, dając znać jasno i wyraźnie, że tyle Werhowyńcom do nich brakuje co prostemu parobkowi do pana starosty.
To jednak nie byli wszyscy, ani nawet drobna część zebranego na jarmarku pospólstwa. Tu i ówdzie tłoczyli się kozacy – dworscy, grodowi i służebni, w zielonych i szarych żupanach, w burkach i giermakach, z długimi, opadającymi w dół, nasmołowanymi wąsiskami, z osełedcami zwieszającymi się spod futrzanych czap, niektórzy palący fajki wielkie jak kominy w gorzelni. Kozacy i chłopi oblegali głównie szatry, namioty i budy na tyłach ratusza, gdzie Żydzi i czerwoni na gębach karczmarze szynkowali piwo, miód i gorzałkę. Tam też przy beczkach z winem gromadziła się szlachta, a obok wszelaka hałastra napełniała powietrze trunkowymi wyziewami i gwarem, z którego czasem wyrywał się brzęk srebrnych groszy i ortów, przekleństwo lub okrzyk, a niekiedy słychać było uderzenie dwu rąk na zgodę.
Tuż obok, jako nierozerwalni przyjaciele trunków i gorzałkopijowie, rozłożyli swoje kramy szewcy z Rzeszowa i Przeworska, z trzewikami czerwonymi i czarnymi dla niewiast i dziewek. Dalej bakuniarze z Węgier sprzedawali tytoń rozsypany na kilkunastu płachtach, który ciemnobrunatnymi, błyszczącymi liśćmi spoglądał na chłopów, a ten lepszy, kręcony w drobniutkie sznureczki jak szafran, przeznaczony był dla patrycjuszy i szlachty. Potem stali Ormianie z węgrzynem, Turcy rozkładający w namiotach przepyszne kobierce i dywany, wikliniarze z koszami, chłopi z woskiem i wełną, kramarze i sukiennicy. A wokół nich kręcił się, wirował, huczał tłum kupców i ciekawskich, bab ze wsi, dziewek i klucznic, popadii i ekonomów oraz drobnej szlachty spod Sanoka i Bieszczadu. Nieopodal Ormian, obok niskich podcieni domostw na pierzejach rynku, stały drewniane budy, gdzie na stołach i poukładanych na poprzek deskach żydowcy tandeciarze i możni kupcy z Krakowa i Białej porozkładali wełniane towary, postawy sukna, falendyszu, dymki, Ślązacy prezentowali płótna, obrusy i wzorzyste tkaniny, Węgrzy bławaty, jedwabie i olejki. Dalej stali w długich szeregach przekupnie z bakaliami, korzeniami i owocami południowymi, cukiernicy z cukrami, arakami i gdańską gorzałką, złotnicy z kielichami cerkiewnymi, pierścieniami, oprawami do szabel, półmiskami i paterami, czapnicy i kuśnierze z kołpakami, magierkami, z bobrowymi czapkami dla księży, a lisimi dla ekonomów, przekupnie z gronostajami, sobolami i baranicami. Tuż obok stały małe kramiki z nićmi, igłami, guzami i wstążkami; a między nimi ciągnęły tłumy – sprzedający i kupujący, targujący i wyzywający, pijani i jeszcze trzeźwi, weseli i złorzeczący, mieszczanie, chłopi i panowie bracia. Pośród gawiedzi i pospólstwa przeciskały się baby sprzedające razy owsianego chleba, precle i bułki, Węgrzy we wzorzystych żupanach i futrzanych czapach, Liptacy z Mikulasza w czarnych, zatłuszczonych koszulach. Chadzały tam i kurwy dynowskie w długich sukniach na fortugałach, odsłaniając bezwstydnie nagie ramiona i krągłe cycki wypchnięte ku górze mocno sznurowanym gorsetem, szukające w tłumie młodych szlachciców lub dostatnio odzianych miejskich synków, a zbywające gniewnym uniesieniem głowy spojrzenia chłopów, pachołków i czeladników. Za sprzedajnymi dziewkami szli Cyganie z niedźwiedziami na łańcuchach, stąpającymi uciesznie na zadnich łapach, przygrywający piskliwymi głosami na piszczałkach, wybijający takt na małych bębenkach, Lipkowie w szyszakach turbanowych, z łukami i sajdakami, szukający miejsca, gdzie będą mogli napić się gorzałki i wina ukryci pod lipą lub dachem przed wzrokiem Mahometa z nieba, pijani szkolarze, Żydzi i Grecy.