Cios był tak mocny, że zmiótł szlachcica z konia. Podniósł się krzyk, gdy brygant poleciał w tył, spadł między drewniane skrzynie z ziemią, rozwalił je od impetu, przeturlał się po świeżej kupie końskiego nawozu. Przeciwnik doskoczył doń, wbił kij pionowo, celując w pierś, wszyscy usłyszeli, jak chrupnęły łamane żebra. Żurakowski wrzasnął, zacharczał, krew pociekła mu z ust, a potem opadł na bok i znieruchomiał, oznajmiając wszystkim ostatnim jękiem, że żarty i krotochwile właśnie się skończyły.
Kompania pani Łahodowskiej porwała za szable. Ostrza wyskoczyły z pochew ze świstem, zalśniły w słońcu.
– Słyszeliście, co mówiłem – zagrzmiał pielgrzym – czy gorzałka wam na uszy padła?! Po żydowsku mam do was gadać? Czy po tatarsku, skoro po ludzku nie pojmujecie? A może uszy wam wygarbować, abyście zrozumieli, że nic tu po was?!
– Mości panowie! – krzyknął Toporowski. – Bij, kto cnotliwy!
Skoczyli na samotnego męża z krzykiem i wrzaskiem. Nieliczni bernardyni, którzy pozostali jeszcze w wirydarzu, rzucili się na boki, niektórzy ledwie uszli spod kopyt, potrącani przez wierzchowce, odpędzani płazami szabel.
Toporowski pierwszy dopadł nieznajomego. Uniósł się w strzemionach do cięcia szablą, zamierzył z zamachu, aby rozrąbać siwy łeb zawadiaki.
Nie zdążył... Szybko jak błyskawica pątnik rzucił się w bok, pomimo drewnianej nogi przeturlał tuż przed kopytami rozpędzonego konia, a potem uderzył z całych sił – prosto w przednie nogi wierzchowca. Polski koń zarżał, gdy dostał dębową lagą po pęcinach, zerwał się do skoku, potknął, a potem zwalił na pysk, w pył i piach wirydarza. Padając, przygniótł jedną nogę Toporowskiemu. To wystarczyło. Kij zafurkotał w rękach intruza, gdy błyskawicznym ciosem uderzył rotmistrza w potylicę, poprawił po krzyżu, a potem chwycił za kark, poderwał w górę i z całej siły walnął czołem szlachcica w zdobioną srebrem kulę przedniego łęku. Rotmistrz krzyknął, wypuścił z ręki szablę i padł na bpk, a jego koń po chwili zerwał się, powlókł go na strzemieniu poprzez krzaki bzu i dzikiej róży.
A na pielgrzyma spadła reszta kompanii.
Nieznajomy uchylił się, sparował dębową lagą cięcia szabel Żurakowskich, Zagwojskiego i pachołków Łahodowskiej. Zagwojski zaatakował ponownie, lecz palce pątnika ścisnęły mu lewe ramię niczym kowalskie obcęgi. Brygant wrzasnął, zamierzył się, ale nim zdążył zadać cios, przeciwnik zmiażdżył mu rękę w uścisku. Kości trzasnęły w jednej chwili, szlachcic zleciał na ziemię i runął do stóp nieznajomego, aż gruchnęło. Wypuścił broń i zdrową, prawą ręką sięgnął po kindżał.
Ruchem tak szybkim, że wprost trudno było zauważyć, pielgrzym uderzył go kijem pod brodę, aż trzasnęły łamane zęby. Zagwojski padł na plecy, miotał się, dygotał i jęczał, dopóki pielgrzym nie uspokoił go przyjacielskim kopnięciem w ucho, zadanym żelaznym kulasem zastępującym mu prawą stopę.
Bryganci opadli intruza ze wszystkich stron. Żurakowscy konno, a pachołkowie pieszo. Czarny nieznajomy zasłonił się furkocącą lagą, umknął spod ostrzy i zaczął bić.
Szeregi swawolników topniały szybciej niźli kwietniowy śnieg na szczytach Bieszczadu.
Jak wystrzelony z procy wyleciał z kłębowiska walczących jeden z Żurakowskich. Któryś pachołek padł ze strzaskaną nogą i rozwalonym łbem. Wreszcie zwalił się potłuczony, pchnięty w żywot Czerleny, a kolejny czeladnik Łahodowskiej zajęczał i począł wypluwać zęby do kałuży.
Pątnik skulił się, przemknął pod brzuchem konia najmłodszego z Żurakowskich, mimochodem uderzając wierzchowca w słabiznę. Rumak stanął dęba, zarżał i nim jeździec zdołał go opanować, przeciwnik rąbnął szlachcica w kark samym końcem kija, poprawił w krzyż, a potem jeszcze raz w łeb. Żurakowski zleciał na ziemię, padł na twarz; zerwał się utytłany w gnoju, a wtedy wróg położył go szybkim pchnięciem.
W wirydarzu zapadła cisza przerywana jękami rannych, modlitwami mnichów, rżeniem koni i stukotem kopyt. Czarny pielgrzym postąpił w przód, kierując się tam, gdzie przy wejściu na klasztorne krużganki czekała nań Wilczyca. Uśmiechała się lodowato, niemal nie zwracając uwagi na pobitą czeladź, na dygocących i miotających się we krwi rannych. Na krew, stratowane krzaki, porozbijane skrzynie z ziemią, podeptane kwiaty, połamany krzyż i gwardiana Mikołaja, który spoglądał na pobojowisko przerażonym wzrokiem.
– Stój!
Pielgrzym szedł prosto na Wilczycę, ponury, zawzięty. Krew z rozciętego łba plamiła mu lewy policzek, skapywała na porwaną Włosienicę.
Łahodowska mierzyła doń z pistoletu. Zamek był nakręcony, kurek spuszczony. Śledziła go spod zmrużonych powiek, spod długich, pięknych rzęs. Powoli poczęła zginać palec na spuście.
– Odejdź stąd, niewiasto! – warknął gniewnie. – Daruję cię zdrowiem, jeśli odfruniesz, sikoreczko.
– Kim ty jesteś?! – spytała, jakby dopiero teraz dotarło do niej, co się stało. – Skąd się tu wziąłeś?!
– Dla ciebie, Wilczyco, jestem wcielonym diabłem.
– Więc idź do piekła!
Pociągnęła za spust. Sprężyna trzasnęła, obracając krążkiem, a wtedy...
Szybko jak błyskawica cisnął lagą! Ogień z lufy błysnął mu tuż przed oczyma, kula świsnęła nad ramieniem, tuż obok ucha, gorące drobinki prochu trysnęły w twarz. Obłok prochowego dymu spowił na krótką chwilę postać pątnika.
Łahodowska chwyciła za szablę. Lecz nim zdążyła zrobić z niej użytek, mocna dłoń chwyciła za czanki przy munsztuku jej wierzchowca, a potem gwałtownym ruchem poderwała je w górę.
Natolijczyk zarżał i stanął dęba. Wilczyca utrzymała się w kulbace i popuszczając wodze, podniosła broń do cięcia...
Za wolno!
Czarny bez trudu chwycił ją za uzbrojoną rękę i popchnął w tył, wyłuskał z kulbaki jak dziecko. Łahodowska upadła na wznak, uderzając głową i plecami o kamienną kolumnę podtrzymującą strop ganku klasztornego wirydarza. Chciała się zerwać, lecz nie dał jej szansy. Przyskoczył bliżej, zwinnie i szybko jak ryś, chwycił za gardło i z rozmachu uderzył otwartą dłonią w twarz. Cios był tak silny, że odrzucił na bok głowę Wilczycy. Łahodowska krzyknęła, a potem jej oczy powlekły się bielmem.
Minęła długa chwila, nim pobici i potłuczeni bracia zdołali zebrać się do kupy. Nowicjusze i konwersi rzucili się do dygocącego z przerażenia gwardiana, podnieśli go z ziemi. Jedni krzyczeli z radości, inni modlili się, płakali ze szczęścia. Szybko opatrzono poturbowanych braci Błażeja i Atanazego, zaczęto ich cucić, posłano po medyka.
Mikołaj z Radomia pierwszy odzyskał zimną krew. Rozejrzał się po zrujnowanym wirydarzu, spojrzał na pobitych, jęczących i znieważonych swawolników, a potem wsparty na ramieniu jednego z nowicjuszy ruszył tam, gdzie stał ów nieznajomy pątnik, salwator i wybawiciel zakonu braci od świętego Bernardyna. Braciszkowie klasztorni cisnęli się za gwardianem – wszyscy wpatrzeni w pielgrzyma jak w obraz Rafała z Tarnowa, fundatora klasztoru, przed którym zgodnie z jego ostatnia wolą codziennie dorzucali do uzbieranych przez niego jakichś dwóch milionów czterystu tysięcy odpustów kolejne zdrowaśki i ojczenasze.
Gwardian miał pochmurną, zafrasowaną twarz, kiedy zatrzymał się tuż przed nieznajomym.
– Znam cię, bracie – rzekł. – Byłeś u mnie na spowiedzi. Ale na mszę nie przyszedłeś...
– Nie daliście mi rozgrzeszenia, ojcze – rzekł zapytany ponuro. – Dopóki to nie nastąpi, nie przestąpię progu waszej świątyni.
– Jeśli myślisz, że po tym wszystkim, coś tu sprawił – gwardian rzucił okiem na pobitych, jęczących zajezdników – odpuszczę ci grzechy równie łatwo, jak daruję nieposłuszeństwo małemu dziecku, to jesteś w błędzie większym niż ta wieża u Świętej Barbary! Cóżeś najlepszego uczynił, synu? Do starych złych uczynków dodałeś nowe!
– Miałem czekać, aż usieką was na śmierć, ojcze gwardianie?
– Czy wiesz, że rozprawiając się z tymi oto swawolnikami, uczyniłeś większe zło, niż gdybyś pozwolił nas wychłostać? Starosta zygwulski nigdy nie wybaczy takiej zniewagi. Będzie nas najeżdżał, zasypywał pozwami. Powiedział Pan: Nie sprzeciwiajcie się złemu. Owszem, kto by cię kolwiek uderzył w prawy policzek twój, obróć mu i drugiego. A kto by cię gwałtem przymuszał na jednę milę, idź z nim dwie. Jak chcesz odkupić swe winy, bracie Gedeonie, skoro nie ma w tobie ani krzty pokory?!