Pątnik spuścił głowę, zgarbił się, słysząc słowa gwardiana.
– Dzięki za naukę, ojcze Mikołaju – mruknął. – Jak mniemam, gdy starosta przyśle tu znowu swoich pachołów, spróbujecie zawrócić ich oracjami i hymnami ku Bożej chwale. Domyślam się, że chcielibyście zostać świętym Florianem albo błogosławioną Agnieszką. Ja jednak się boję, że prędzej pisany wam los świętego Stanisława ze Szczepanowa. Tyle że zamiast z obciętymi członkami skończycie z połamanymi kulasami.
Zakonnik przeżegnał się.
– Wybaczcie, ojcze Mikołaju – mruknął pielgrzym. – Kiedy widziałem, że chcą was jako lada chłopa u pręgi osmagać, nie mogłem znieść takiej nikczemności. Ja nie chcę nagrody ani zapłaty za to, że was uchroniłem od złego losu. Ale liczyłem choć na dobre słowo. Nic więcej. Wybaczcie, bo jak powiadają – nadzieja matką głupich, a ja już nawet nie głupi, ale szalony jestem.
– Ze wszystkich ludzi w tym miejscu – rzekł gwardian – ja znam o tobie prawdę. I rzeknę ci, że nie uczyniłeś tego dla zapobieżenia nikczemności, ale dla prywatnej zemsty, która spala twą duszę. Albowiem wyszedłeś dopiero wtedy, gdy usłyszałeś, że to sprawa ze starostą zygwulskim!
– Tak, ojcze. – Pątnik spuścił wzrok.
– I dlatego nie dałem ci rozgrzeszenia, mój synu. Miłuj bliźniego swego jak siebie samego. Odpuść wrogom. A kiedy to uczynisz, wróć do mnie, a ja dopuszczę cię do świętej komunii.
– Ostańcie tedy z Bogiem!
Pielgrzym starł krew z czoła, odtrącił bernardyna, który przypadł doń z naręczem szarpi, i wspierając się na kosturze, ruszył w stronę bramy. Mnisi rozstępowali się przed nim, odprowadzali go zdumionymi spojrzeniami, żegnali krzyżem. Nie zwracał na nich uwagi. Szedł wolno prosto do krużganka, a potem w stronę placu przed głównymi wrotami kościoła. Gwardian uczynił znak krzyża.
– Bracie Mikołaju! – jęknął Błażej. Dwaj konwersi prowadzili go pod ramiona, pomagali tamować sączącą się z rozbitego łba, plamiącą tonsurę i habit krew. – Dlaczegoście go odprawili? Toż to nasz wybawiciel!
Ojciec Mikołaj odwrócił się w jego stronę. Błażej ujrzał jego pobladłe oblicze i płonące gorączką oczy.
– To diabeł – rzekł ponuro Mikołaj. Bernardyni zadrżeli, stojący najbliżej zakonnicy przeżegnali się, spojrzeli z lękiem w stronę oddalającego się nieznajomego.
– Uprzątnijcie wszystko – wyszeptał gwardian. – Rannych do infirmerii i opatrzcie. A potem przynieście mi kropidło. Trzeba oczyścić to miejsce.
* * *
Wjechali w wąskie, zastawione wozami i kolasami uliczki Tyczyna, gdy zegar na drewnianej ratuszowej wieży zaczął wybijać południe. Przybyli w sześciu – wszyscy przy szablach, półhakach, bandoletach i z bojowym moderunkiem, jakiego próżno by szukać nawet wśród towarzystwa chorągwi kwarcianych. Odziani w pyszne żółte i karmazynowe delie, na których jeden guz zdawał się być wart więcej niż cały zaścianek sanockiej szlachty-hołoty. Jechali rysią w lśniących kolczugach i karwaszach, futrzanych kołpakach; w bechterach nakrytych skórami lwów i lampartów. W ferezjach, z których najmniej strojna narzucona na grzbiet hołysza od razu uczyniłaby z niego jaśnie oświeconego pana brata.
Na ich widok cichły rozmowy, miejskie łyki ustępowały z drogi, a chłopi zginali się w ukłonach, gniotąc w spracowanych dłoniach futrzane czapy i filcowe magierki. Szaraczkowie wystający przy wyszynkach, beczkach z piwem i kotłach z kaszą odwracali głowy, udając, że szukają utraconej mądrości na dnie kufla. Franci i szelmy nagle zaczynali być ciekawi, cóż takiego płynie w tyczyńskich rynsztokach, a miejskie zawalidrogi kryli się w bramach, przemykali podsieniami drewnianych domów. Żydzi łapali się za brody i pejsy, zamykali okna, kobiety wciągały do domów dzieci. Jedynie sławny burda, paliwoda i wichrzyciel Marcin Kramarz szarpnął ze złością za złotego guza swojej bekieszy. Ale nawet on nie szukał zwady z jeźdźcami, których wyczyny, a raczej wybryki, nie od dziś znane były mieszkańcom Tyczyna.
– To oni sami – krążyły trwożliwe szepty wśród mieszczan i szlachty. – Dydyńscy! Na kogóż dzisiaj parol zagięli? Zwada będzie! Już krew czuć! Skoro podpiją, zaraz zabiją! Jezusie Nazareński! Spasi Chryste!
Niewiele robiąc sobie z ludzkiej opinii, spoglądając szyderczo na mieszczan, a pobłażliwie na szlachtę, uśmiechając się oraz podkręcając wąsa na widok wymalowanych ladacznic i przechodek, bracia Dydyńscy dojechali do rynku. Tu właśnie, pod straganami, na których przekupnie prezentowali wełnę sprowadzoną z Krakowa dla miejscowych tkaczy, czekał na nich ubogi szlachetka z szabelką przy boku. Był młody, zawadiacki, a chociaż jego żupan wyglądał jak wyciągnięty z trumny pradziada, spoglądał na świat bystro, dumnie i hardo.
– Panom Dydyńskim cześć i sława! – zawołał.
– Czołem, bracie Przecławie! – rzekł jadący na czele Jacek Dydyński, najstarszy z braci, zwany przez wzgląd na swoją bitność i wojenne podstępy Jackiem nad Jackami. – Jakże tam, udał się fortel?
– Siedzi w alkierzu i nawet nosa za próg nie wystawi.
– A czeladź?
– Pijana jak świnie. Jam to, nie chwaląc się, sprawił. – Przecław Dydyński podkręcił wąsa. – Opłacało się za szaraczka przebrać i zdrowie chamów pić. Dwóch pachołków zostało na warcie, ale i ci pod dobrą datą.
– A nie dowiedział się, że przyjechaliśmy?
– On teraz, bracie, co innego ma do roboty – uśmiechnął się tajemniczo Przecław. – Sam zobaczysz. Zapewniam, że nieprędko skończy. Jeśli w ogóle skończy!
– Z koni, bracia! – zakomenderował Jacek nad Jackami.
Dydyńscy zeskoczyli z kulbak i terlic. Ruszyli do szynku u Matiasza Połuby, zwanego szumnie Wiedniem, chociaż mieszkańcy Tyczyna od dawna już określali go krótką i wdzięcznie brzmiącą nazwą Mordowni. Szybko wkroczyli pod omszałe przypory drewnianych podsieni ozdobionych wyschniętym, poszczerbionym wieńcem – znakiem, który ściągał pijaniców i moczygębów równie skutecznie co zapach świeżego mięsa muchy i bąki.
Szynk Połuby nie był karczmą zajezdną, więc drzwi nie prowadziły do sieni, ale od razu do głównej izby gospody. Dydyński porwał za swą czarną szablę. Z krótkim, złowróżbnym świstem ostrze wyskoczyło z pochwy. A potem kopniakiem otworzył drzwi i wpadł do karczmy razem z braćmi.
Nikt nie poderwał się z ław na widok uzbrojonych gości. Nikt nie chwycił za szablę czy czekan. Nikt nie strzelił...
Wnętrze karczemnej izby oświetlonej kagankami, świecami i migotliwym blaskiem ognia płonącego w grabie wyglądało niemal jak pobojowisko. Drugi Kircholm, jak mógłby rzec Jacek Dydyński, były towarzysz chorągwi husarskiej pana hetmana Chodkiewicza. Jednak zamiast Szwedów na ławach i stołach leżeli pijani czeladnicy i pachołkowie, hajducy i sabaci, a wokół nich poniewierały się ogryzione kości, drewniane kufle, cynowe puchary do wina, resztki chleba, misy z kaszą, poprzewracane konwie i antałki.
Dydyński nie poświęcił pijanym pacholarzom więcej uwagi co kurom umykającym w kąty izby. Od razu ruszył ku drzwiom do alkierza, przy których stała straż – dwóch rosłych hajduków w krasnych żupicach i szarawych deliach. Ci byli jeszcze na nogach – nie wiadomo, czy wypili mniej, czy też z większą powagą traktowali swoją służbę. Zamiast, jak pozostali, tarzać się w nieczystościach, kiwali się sennie i ożywili dopiero wówczas, gdy Dydyńscy byli o krok.
– To ty... Hryćko? – wydukał jeden z nich, nieco zdumiony pojawieniem się braci. – A co ty... taki wysoki?
– Pan Trojecki w alkierzu? – zapytał Jacek nad Jackami. Na razie grzecznie i bez nalegania.
– Troje...ssssski... nasz pan... tak, tak... – wymamrotał drugi, bardziej widać zamroczony niż pierwszy. – Do alkierza... nikomu nie lzia... Pan zakassssał.
Uniósł na wysokość oblicza brudny palec wskazujący, po czym pokiwał nim smętnie w prawo i w lewo.
– Puszczaj, chamie, a daruję cię zdrowiem!
– Pan powiessssiał... – wymamrotał pijany – coby drzwi bronić, gdyby Dydysssscy przyszszli...
– A więc brońcie!