– W Lublinie w Trybunale Koronnym podobna rzecz się zdarzyła – rzekł suspektant zaglądający przez ramię podpiska. – Raczcie posłuchać, wielmożni panowie. Kiedy pan nieboszczyk Filon Kmita procesował się z jedną wdową o wioszczynę Chabety podle Lubartowa, chodziły słuchy, że podkupił sędziego. Natenczas, gdy wyrok ogłaszano, wstała wdowa i rzekła: „Diabeł by to sprawiedliwiej osądził!”. I patrzajcie – szast-prast, zjawił się diabeł z czarcikami, wyrok wydał, a zamiast podpisu zostawił swój znak – ślad ręki wypalony ogniem na stole trybunalskim. Powiadali ludzie – ściszył głos do szeptu – że Chrystus na krucyfiksie płakał wtedy krwawymi łzami.
– Kto ostatnio przeglądał te księgi?
– Szukaj wiatru w polu, panie bracie. Sypią się u nas pozwy i protestacje, bo czasy ciężkie, a tu dokoła wszyscy za byle okazją za pałasz łapią. Jakbyś zresztą sam waszmość nie wiedział, jak to jest w Sanockiem. Co szlachcic, to szabla. Co szabla, to zwada. Co zwada – to zaraz proces, sprawa, pozew i rozprawa. Tylu tu panów braci się kręci i pospólstwa, że choćbym chciał – twarzy nie spamiętam.
Dydyński podniósł sentencjonarz i powąchał nadpaloną kartę.
– Tego nie uczyniono pół wieku temu. Czuć jeszcze spaleniznę. Ktoś musiał zatrzeć zapis tydzień, a może i miesiąc temu. Pewnie przed Nowym Rokiem albo zaraz po Wszystkich Świętych.
– Nie pomnę, kto by się wtedy dobierał do tej księgi. Wybacz, waszmość, ale gardłowa sprawa się stała. Muszę dać znać staroście, a może... – podpisek zawahał się – może i ojcom dominikanom, aby kancelarię wyświęcili?
Dydyński pokiwał głową. A potem pożegnał się i co koń wyskoczy pognał do Jarosławia.
* * *
– Ja was nie znam, wielmożny panie – szepnęła przez kratę siostra Magdalena – skulona i zgięta wpół starowina z benedyktynek od świętego Mikołaja i Stanisława w Jarosławiu. – Z czymże przybywacie, bracie?
– Jestem Jacek Dydyński, stolnikowic sanocki. Przyjechałem w sprawie tyczącej się Dwernik – wioski pod Bieszczadem, która jest pod moją opieką.
– Dwerniki... – Stolnikowic nie był pewien, czy jej szept przeszedł w szloch, nadaremnie starał się dojrzeć łzy na jej obliczu. – I ja stamtąd pochodzę. Jestem Dwernicką z rodu.
Serce Jacka nad Jackami zabiło mocniej.
– Ale to już minęło, nie wróci... Dwerniki przeklęta ziemia! Tam zginęli moi bliscy. Mój mąż, Spytek Mikołaj, a wcześniej syn. Dlaczego mnie prześladujesz, bracie?! Nie chcę do tego wracać. Uciekłam do klasztoru, bo wszystko i wszyscy w Dwernikach przypominali mi o zmarłych.
– Wybacz, siostro, że cię ranię – powiedział ostrożnie Dydyński – ale na Dwerniki przyszły teraz ciężkie czasy. Mamy wojnę i proces ze Stanisławem Stadnickim z Łańcuta, a tylko ty możesz mi pomóc w odtworzeniu pewnych wydarzeń z przeszłości. Zaklinam cię w imię Jezusa Chrystusa, pomóż mi! Los wszystkich ludzi powierzonych mej opiece zależy od tego, co dziś usłyszę od ciebie.
Milczała. Dydyński i tak dziękował Bogu, że nie odeszła od kraty.
– Jeśli byłaś małżonką mości Spytka i pamiętasz, jak Dwerniccy wyruszali pod Agrę bić się z Turkami, tedy powinnaś znać Gedeona Dwernickiego...
Ciałem siostry wstrząsnął dreszcz. Chwyciła pokrzywionymi, trzęsącymi się palcami za kraty, przywarła do nich, wbiła w Dydyńskiego przeszywające spojrzenie.
– To był mój syn! – wykrzyknęła rozdygotanym głosem. – Czego chcesz? Czemu mnie męczysz, bracie?!
– Twój syn wrócił – wyszeptał Dydyński. – Powrócił po latach z tureckiej niewoli, do której dostał się, kiedy wraz ze swym ojcem, a twoim mężem Spytkiem wyruszył na Wołoszczyznę...
Staruszka zaszlochała, odstąpiła od kraty.
– Poczekaj, siostro – błagał stolnikowic. – Odpowiedz mi, czy naprawdę Gedeon wyruszył na wyprawę na Turków?!
– Odejdź, przybyszu – szepnęła z ciemności zakonnica. – Nie dręcz mnie, diabelski pomiocie! Nic ci nie powiem!
– Pomóż mi, błagam, na rany Chrystusa! Nie opuszczaj...
Bardziej wyczuł, niż zobaczył, jak odwróciła się od niego, sposobiąc do odejścia.
– Nie dręcz mnie podłymi kłamstwami, człowiecze – jęknęła. – Mój syn... mój Gedeon zginął, zanim nadeszła ta wyprawa. W dziesiątym roku życia spadł z konia i kości sobie połamał. Pod kościołem go pogrzebaliśmy, od północnej strony, od Bieszczadu. Mój mąż sam wyruszył na Turków. I już nie wrócił, tak jak inni krewniacy.
– Ostańcie z Bogiem – wykrztusił Dydyński.
– Z Bogiem, bracie...
Stolnikowic został sam, trzymając się krat. Wszystko zawirowało wokół niego. A więc to, co mówił mu Stadnicki, było prawdą... Straszną, okrutną, beznamiętną prawdą.
Lecz przecież nawet najgorsza prawda była lepsza od kłamstwa. Tak przynajmniej myślał Jacek nad Jackami.
Teraz pozostawało mu tylko jedno – jechać do Dwernik. I zakończyć całą sprawę.
* * *
Po długiej i ciężkiej zimie wiosna wracała z wolna do Bieszczadu. Kiedy Dydyński zawrócił konia na południe, gdy minął Przeworsko, Dynów, Sanok i za Liskiem wjechał na górzysty skraj Ziemi Sanockiej, czuł ją w powietrzu, w wietrze i na słońcu. W dolinach spienionych, wezbranych roztopami ustrików, na łuhach i łazach, zboczach i działach, z których dawno zniknął śnieg, rwała się do życia młoda trawa, a przez wyschnięte zielsko przebijały pierwsze pierwiosnki, pszeńce i pełniki. Lecz wyżej, na magurach, połoninach i stromych berdach zalegały jeszcze pasma śniegu. Ostry, Dwernik i Łopinnik skąpane były we mgłach, oparach, w niskich białych chmurach, spomiędzy których prześwitywało złote słońce. Choć bukowe i cisowe bory na ramionach posępnych gór były jeszcze bezlistne i nagie, nad potokami krzewiła się bujnie pierwsza zieleń mchów, porostów, rozwijały się wielkie paprocie i osty. Pierwsze zielone listki okrywały brzozy, cisy i olchy. Traktami i ścieżkami ciągnęły stada owiec i wołów, które watahowie i pasterze gnali na stoki Bieszczadu, do koszar i kołyb na połoninach i łuhach. Beczenie i stukot kopyt zwierząt zlewały się z szumem wezbranych rzek, z dzikimi głosami potoków, z łoskotem toporów na przesiekach i porębach, skąd zalatywało dymem i kwaśną wonią smoły. A kiedy Dydyński wyjechał poza Tarnkę, gdy zobaczył przed sobą wznoszące się łagodnie w górę lesiste stoki Korbanii i Berda Falowej obejmujące Łopinkę i Dwerniki niczym rudawy pierścień, słońce wyszło spoza mgieł i oparów, rozświetlając błękitne niebo, strumienie, grzęzawiska i unoszące się nad nimi opary. Jedynie na wschodzie, nad Tarnicą i Krzemieniem, gęstniały niebieskie chmury, zapowiadając pierwszą wiosenną ulewę.
Dwerniki były całe. Mokre po niedawnym deszczu strzechy chałup lśniły w słońcu, odcinając się szarymi plamami od wznoszącej się stromo ściany lasu po drugiej stronie Wetłyny, skalnych osypisk i berehów na lewym brzegu Solanki. Dydyński odetchnął w pierwszej chwili, gdyż lękał się, że zastanie tu niebo i ziemię oraz ptaki kołujące nad ruinami zaścianka. A potem z głębi doliny, spod buków i wierzb, doszedł do niego cichy, głęboki głos dzwonu – tego ostatniego, którego nie przetopili na organki. Wówczas stolnikowic dojrzał poczerniałe pogorzeliska po niektórych chatach, porąbane, wyłamane palisady i parkany. Zaś gdy podjechał do bramy, zobaczył długi korowód zmierzający do kościółka. Niewiasty i stare baby płakały, zawodziły głośno jak płaczki na pogrzebach Hyrniaków, starcy wlekli się ze spuszczonymi głowami, a mężczyźni nieśli proste, zbite z sosnowych desek trumny – niektóre okryte czerwonawymi kapami.
Jacek nad Jackami ściągnął kołpak. Już wiedział, już domyślał się, co stało się na zaścianku. Podjechał pod bramę, w której trzymał straż Samuel. Zbliżył się do młodzieńca, stanął przed nim, a Dwernicki wytrzeszczył oczy, przeżegnał się i spojrzał na stolnikowica jak na zmartwychwstałego.
– Dydyński?! Mości Dydyński? Ty żyjesz... Wróciłeś? Jakże to...
A potem skoczył ku Jackowi, który pochylił się w kulbace, porwał go w ramiona.
– Waszmość – wyszlochał Samuel – nie wiesz, co się tu działo... Stadnicki... Napadł... Zrujnował... Ludzi nazabijał. Ale odparliśmy...