Выбрать главу

– Gdzie Kołodrub? Gdzie Pełczak? Gdzie twój ojciec?

– W kościele są – zapłakał Samuel – na marach. Ojca już pogrzebaliśmy, bo się psuć zaczął.

– Gdzie Gedeon, na Boga?!

– We dworze się zamknął. Boleść go trapi, z nikim widzieć się nie chce. Oj, jegomość, co za czasy przyszły, co za niedola na nas...

– Prowadź do niego!

Dydyński ruszył przez wioskę mocną stępą. Wmieszał się w korowód, wyminął pierwszą trumnę, drugą, trzecią...

A potem ktoś podniósł głowę i przyjrzał mu się uważniej, a potem krzyknął, wskazał go palcem.

– Jegomość! Jegomość wrócił!

– Przyjechał! Jest z nami!

– Jezusie, żyje!

– A myśmy cię już pochowali...

W chwilę później stolnikowic sanocki znalazł się w tłumie Dwernickich, którzy rzucili się w jego stronę. Zeskoczył z konia, bo każdy chciał go objąć, wypłakać się, wyszlochać po tym, co przeszli.

– Wróciłem, wróciłem – powtarzał w kółko. – Nie zostawię was w potrzebie... Nie trwóżcie się... Prowadźcie do Gedeona!

Wnet ruszył w stronę dawnego dworku Konstancji otoczony przez krzyczących i wiwatujących Dwernickich. Z powodu jego przybycia pogrzeb ofiar niedawnego najazdu Stadnickiego prawie zamienił się w tryumf, choć byli i tacy na zaścianku, co do końca nie wierzyli, że Dydyński naprawdę wydostał się z Łańcuta, i zastanawiali się, czy czasem Diabeł nie darował mu wolności za zdradę Dwernickich. Wnet uformował się wielki pochód, który odprowadził stolnikowica aż do samego ganku dworu Hermolausa. Kiedy nań wszedł, Dydyński odwrócił się.

– Zacni ludzie – zawołał – dajcie mi pomówić z Gedeonem! Wnet potem do was wyjdę i wszystko opowiem!

O ile przeżyję to spotkanie – przemknęło mu przez głowę.

Znowu rozległy się wiwaty, ale Jacek nad Jackami nie słuchał ich dłużej. Otwarł drzwi do sieni i wszedł do wnętrza dworu. Od razu rzucił mu się w oczy wielki nieporządek. Na podłodze walały się skorupy garnków, rozwalone deszczułki, potrzaskane niecki, okruchy szkła. Czyżby Gedeon porozbijał wszystko w napadzie wściekłości? Z żalu, ze złości, że Stadnicki schwytał Konstancję i stolnikowica? A może domyślał się już, że Jacek nad Jackami poznał prawdę?

Gedeon Dwernicki alias Hryń Kardasz siedział na starym dębowym karle, zarośnięty, pokryty pyłem i krwią, jakby nie przebierał się wcale od czasu ostatniego zajazdu. Patrzył obojętnie na ścianę znad pustego pucharu i przewróconego dzbana po winie.

Dydyński stanął przed Dwernickim z dłonią na rękojeści szabli. Spojrzał mu drwiąco prosto w oczy.

– Nie upilnowałem Konstancji – wycharczał Gedeon. – Moja to wina... Moja wielka wina. Boże mi odpuść, ale się z nią pokłóciłem, krzyczałem... A ona precz poszła, prosto w łapy Sienieńskiego... Dydyński milczał.

– A ty... Jak? Skąd ty tutaj? – wycharczał półprzytomnie Gedeon. – Przecież cię schwytał Diabeł, złapał w Hołuczkowie, gdzie pojechałeś bez mojego przyzwolenia, pozostawiając nas wszystkich na łasce Stadnickiego. On nie czekał; zaraz jak ciebie osadził w loszku, znowu nas zajechał... Odparliśmy go, ale trzecia część naszych zginęła. Idź i obejrzyj sobie trupy w kościele, mości panie stolnikowicu. Obacz, do czego doprowadziła twoja samowola. Pokłoń się umarłym i proś o przebaczenie!

– Dobrze grasz swą komedię, mości Kardasz – rzekł twardo Dydyński. – Jeszcze chwila, a uwierzę, że naprawdę zależy ci na zaścianku i tych nieszczęsnych szaraczkach. Zaiste wybornie odgrywałeś obrońcę Dwernickich. Wszelako, łaskawy panie, zapomniałeś o jednym – że matka prawdziwego Gedeona żyje, u sióstr benedyktynek w Jarosławiu. I pamięta równie dobrze jak dziś, że jej syn zabił się, spadając z konia, kiedy był dziecięciem. Co teraz, samozwańcze? Jaką bajką będziesz próbował mnie uspokoić? Co powiesz Dwernickim? Ja będę prosił zmarłych przebaczenia, ale jak ty spojrzysz żywym w oczy?

Gedeon nie powiedział nic. W każdym razie na szczęście nie uczynił tego, czego obawiał się stolnikowic. A więc nie zerwał się na nogi, nie rzucił mu do gardła, nie ukręcił szyi jak gąsiorowi. Po prostu ukrył oblicze w dłoniach.

– Niechaj Pan Bóg wybaczy mi moje kłamstwa – wycharczał. – Nie mogłem inaczej.

– Kłamałeś tak wiele razy, że strach pytać ciebie o prawdę. Czy ty w ogóle byłeś u Turków, wiosłowałeś na galerach? Czy znamię na czole wypalili ci pohańcy, czy też sanocki kat pod szubienicą jako woźnemu za złożenie fałszywego świadectwa?

– Co jeszcze nagadał ci Stadnicki? – zapytał głucho Gedeon. – Bo wszak wypuścił cię po to, abyś mnie ubił, nieprawdaż? Co ci obiecał za moją śmierć? Konstancję? To rzecz pewna! A może jeszcze kaduk na Dwerniki, aby twoja dziewka miała dobry posag i wiano, a ty dożywocie na połowie wioski?!

– Udawałeś Dwernickiego, aby poderwać Dwerniki do walki ze Stadnickim! Aby rękoma tych zacnych ludzi dochodzić prywaty i pomsty?! Czy nie ma w tobie za grosz sumienia?! Krew wszystkich pomordowanych, Kołodruba, Pełczaka, Mikołaja, tych, którzy zginęli, spadnie na twą głowę, zdrajco, krzywoprzysięzco!

Jednym szybkim ruchem Gedeon alias Kardasz chwycił rękę Dydyńskiego opierającą się na rękojeści szabli. Ścisnął mocno, odciągnął z dala od broni.

– Nie jestem Dwernicki – rzekł cicho. – Tak, masz rację, wielmożny panie stolnikowicu. Byłem woźnym. Zwano mnie Hryń Kardasz. Dawno zostałem skazany za fałszywe zeznanie, bo niesłusznie oskarżył mnie Mikołaj Spytek Ligęza. Jednak wtedy, dwadzieścia sześć lat temu, miałem także świadków mej niewinności – panów Dwernickich. Nie im było wojować z Ligęzami, ale kiedy ziemia paliła mi się pod nogami, pan Prandota pozwolił mi dołączyć do swego pocztu, wziął mnie za czeladnika pod Agrę. To dlatego imć Bieniasz pamiętał, że byłem w Dwernikach. To prawda – przebywałem tu przez pewien czas, zanim wyruszyliśmy na Turków.

Razem z panami Dwernickimi dostałem się w łapy pohańców. Razem dzieliliśmy los, wspólnymi siłami wiosłowaliśmy na galerze. A resztę historii już znasz. To nikt inny, jak tylko Prandota, który wyciągnął mnie spod szubienicy, zaprzysiągł mnie przed swą śmiercią, abym wrócił do Dwernik i bronił zaścianka; on wskazał miejsce ukrycia konfirmacji szlachectwa Dwernickich pod kamieniem młyńskim. Wróciłem zatem i przekonałem się, że możny pan, za którego daliśmy rękojmię, tym razem nastaje na wolność tych, którzy uratowali mnie przed niesławą, kiedy kat niesłusznie wypalił mi klejmo na czole. Postanowiłem zatem obronić Dwernickich przed Diabłem. Za moje grzechy pomścić śmierć Prandoty, który był dla mnie jak ojciec, i odpłacić Diabłu za cierpienia jego braci.

– Czemu podawałeś się za Gedeona? Dlaczego nie przyjechałeś jako Kardasz, dawny sługa Dwernickich?

– A kto by mnie pamiętał jako Kardasza? Chciałem ukryć się przed Stadnickim; zamyśliłem sobie, że lepiej będzie, aby ten psi syn uwierzył, że nie wszyscy Dwerniccy, których tak podle oszukał, zgnili żywcem na galerach. A poza tym ile w sądach warte było świadectwo byłego woźnego napiętnowanego za fałszywe zeznania, a ile szlachetnie urodzonego Dwernickiego?! Rzuciłem wszystko na jedną szalę. Dla dobra tej wioski. Tak właśnie to wszystko się układa.

– Za dobrze, jak na mój gust. Podaj mi choć jeden powód, dla którego miałbym ci wierzyć?!

Gedeon puścił rękę Dydyńskiego, odchylił głowę w tył.

– A więc wolisz ufać słowom Diabła Łańcuckiego? Który porwał i pohańbił ci krasawicę, po trzykroć zajeżdżał Dwerniki i namówił do zdrady twego brata. Wierzysz jemu, a nie mnie, który uratowałem ci życie, któremu przysięgałeś być posłusznym przez siedem miesięcy?! Powtarzasz w kółko słowa człeka będącego wcielonym czartem, który bije i płacze, a kiedy kogoś zajedzie, natychmiast składa na niego protestację! To kiep i szelma!

– Ten kiep uwolnił mnie z lochu. Bez okupu, bez żadnych warunków. Wszystko po to, abym sam mógł dojść prawdy i przekonać się, że łżesz jak sobaka!

– Stadnicki nigdy nie uwalnia nikogo z dobrej woli. Darował ci wolność, kiedy przekonał się, że i bez ciebie obroniliśmy Dwerniki. A także po tym, co stało się wówczas, gdy wysłał do nas posła. W zamian za twoje zwolnienie żądał skwitowania go ze wszystkiego, a w dodatku zbrojnej pomocy do rozprawy ze starostą leżajskim. W razie odmowy obiecywał odrąbać ci głowę.