– I co powiedzieliście?
– Odpowiedziałem, że nigdy nie ugniemy się przed starostą zygwulskim. A ciebie mamy już za umarłego. Posłańcowi daliśmy pięćdziesiąt batów, a potem zagraliśmy jeszcze do tańca na guldynkach sabatom Stadnickiego na jarmarku w Hoczwi. Wszystko po to, aby przekonać Diabła, że może rozsiekać cię na sztuki, a my i tak nie zegniemy przed nim karków. Dlatego postanowił zagrać inną kartą i zamiast cię uśmiercić – co by nie dało mu wiele poza ukojeniem zemsty – opowiedział bajeczkę o złym samozwańcu, mając nadzieję, że zabijesz mnie w złości albo podburzysz całe Dwerniki przeciwko mojej osobie.
Dydyński przymknął oczy i odetchnął pełną piersią.
– A więc poświęciłeś mnie dla swej zemsty, mości Gedeonie? Dobrze to wiedzieć.
– Uczyniłbyś to samo na moim miejscu. Powiem więcej – gdyby zdarzyło się, że Stadnicki dostał w swoje ręce mnie – zakazałbym ci wchodzić z nim w żadne traktaty, gdyż wolałbym umrzeć, niż zobaczyć Dwernickich służących Diabłu jak folwarczne psy.
Przez chwilę panowała cisza.
– To wszystko jest ponad moje siły – mruknął Kardasz. – Jeśli mi nie ufasz, jeśli myślisz, że łżę, tedy idź, powiedz o wszystkim Dwernickim. Niechaj to oni zadecydują, co ze mną uczynić. A może już im powiedziałeś?! Może już otoczyli dwór, czekając, kiedy wyniesiesz im moją głowę?
– Najpierw chciałem rozmówić się z tobą.
– A więc zabij mnie, mości Dydyński. Nie lękaj się, nie będę się bronił. Tnij szybko, bo jeszcze się rozmyślę; odrąb mi łeb, póki masz sposobność. Zawieź go do Łańcuta i zapalcie potem z Kostusią świeczkę w mej intencji.
Kardasz odwrócił się plecami do szlachcica. Wyprężył swój byczy kark i siedział nieruchomo, wpatrując się w białą poświatę okna.
Dydyński porwał za szablę, stanął dokładnie za plecami Hrynia. I milczał. Nie wiedział, co uczynić, wahał się, namyślał...
Kardasz słyszał jego ciężki oddech, a zimny pot spływał mu po pokrytym bliznami czole. Czekał... Wytężał słuch, starając się wychwycić cienki świst szabli.
Drgnął i odruchowo zamknął oczy, kiedy usłyszał cichy szmer. Ostrożnie dotknął szyi. Nie krwawiła, co pozwalało przypuszczać, że jego głowa ciągle tkwi na swoim miejscu. Powoli rozwarł źrenice i odwrócił się. Dydyński stał nieruchomo. Schował broń do pochwy.
– Nie zabiję cię – mruknął. – Jestem ci winien przysięgę, a ostatnio nie dotrzymywałem mego słowa za często. Zbyt często, jak na Jacka Dydyńskiego. Być może popełniam największy błąd w mym życiu, ale nie mogę tego uczynić...
– Wybrałeś mądrze – wycharczał Kardasz. – A skoro nie dałeś się zwieść Diabłu, tedy wiedz, że i ja dokonałem wyboru. Konstancja jest w niewoli przeze mnie, bo to ja sprawiłem, że uciekła z Dwernik tak jak stała. Miłowałem ją bardzo, bez tchu, bez końca. Ale teraz już wiem, że ona nie dla mnie, mości panie.
Dydyński zachwiał się jakby uderzony obuchem w łeb. Zamrugał oczyma.
– Nie zaprzeczaj, panie stolnikowicu. Miłujemy tę samą pannę, więc tylko jednemu z nas żyć na tym świecie. Temu, kogo Kostusia wybierze. Już wybrała, bo ja spóźniłem się z moim afektem o dobre dwadzieścia lat. Nie, nie przerywaj mi, ja teraz mówię. Nie jestem w stanie znieść jej niewoli. Nie mogę się pogodzić z tym, że nic nie mogę dla niej uczynić. A zatem pozostaje mi tylko jedno...
Zadrżał, westchnął głęboko.
– Oddam się w ręce Diabła Łańcuckiego w zamian za wydanie Konstancji – oświadczył głucho. – A także w zamian za basarunki dla Dwernickich. Dostaniesz swoją miłośnicę, panie stolnikowicu. Weźmiesz z nią ślub i cząstkę Dwernik. Wiem, że to niedużo, ale z drugiej strony jako mąż Dwernickiej będziesz miał zaścianek do swoich usług. Trzydzieści posłusznych szabel. Niby niewiele, ale jednak siła. Ty nic nie mów, panie szlachcic. Ja już postanowiłem. Odkupię grzech względem Konstancji i raz na zawsze zakończę moją mękę. Przynieś mi inkaust, pióro i papier. Napiszę zaraz do Diabła, do Łańcuta.
Dydyński milczał. Nie wiedział, co rzec.
– Ale zanim wyślę list – Kardasz wziął ze stołu krucyfiks, wstał i podszedł do stolnikowica – zaprzysięgniesz mi na święty krzyż i swoją duszę to samo, co ja zaprzysięgałem Prandocie Dwernickiemu na galerach. Że weźmiesz Konstancję za żonę i do końca życia będziesz bronił Dwernik przed Diabłem, a takoż przed każdym, kto by chciał podnieść ręce na ten ród. I że nie będziesz odmieniał jego herbu i wiary na złote talary. Przysięgaj, panie bracie. Na kolana!
Rozdział VIII
Rycerze i rabusie
Spotkanie pod Hoczwią ● Strzały Kupidyna, to jest o nadziaku miłości ● Wilk w owczej skórze ● Bitwa w młynie ● Szaleńczy pościg ● Sprawa z Zegartem ● Mrówki ● Zwada w katedrze ● Dydyński i Kardasz ● Ostatni pojedynek
Diabeł Łańcucki stawił się sam we własnej osobie na miejscu wymiany jeńców. Czekał pod Hoczwią, w miejscu gdzie trakt z Czarnej, Soliny i Terpiczowa wychodził na kamienisty bród wezbranej wiosennymi roztopami Hoczewki płynącej wzdłuż skalistych berehów i urwisk obrośniętych świeżą zielenią. Słońce przygrzewało, świeciło im wprost w oczy, gdy nadjechali od strony Terpiczowa, skręcili w lewo, wspięli się na skaliste wzgórze, a potem wyjrzeli spomiędzy chrustów. Na drugim brzegu czekali na nich Stadnicki i Sienieński. W zasięgu wzroku nie było nikogo więcej.
– Gdzie Konstancja?! – zapytał Dydyński. – Albo jej nie ma, albo ją ukrywają. To drugie zaś znaczy, że stary Diabeł ma gdzieś na podorędziu co najmniej kilku gotowych na wszystko diabełków. Może powinniśmy ukryć naszych w pobliżu brodu?
– Umowa była taka jak w Sanoku – mruknął Kardasz, który ciągle udawał Gedeona. – Każdy z nas przyjeżdża z jednym pachołkiem, a Stadnicki dodatkowo przywozi dziewkę. Jeśli odkryje, że jest nas większa kupa, gotów się rozmyślić i uciec. A nie muszę chyba dodawać, że zrobił się trochę strachliwy, od kiedy zaleliśmy mu sadła za skórę!
– A więc? – zapytał Mikołaj Dydyński. – Co robimy?
– Panowie Dydyńscy – rozkazał Kardasz – wy wracacie do Terpiczowa. Jedźcie do karczmy i czekajcie, aż wrócimy. Gdybyście słyszeli strzały, skoczycie nam na pomoc.
– Nie zdążą, jeśli na brodzie zrobi się gorąco – zaoponował Jacek. – Do Terpiczowa prawie pół mili. Zanim tu będą, Stadnicki weźmie nas w dyby.
– Na razie ja tu rozkazuję – warknął Kardasz. – Będziecie słuchać pana Jacka, jak już znajdę się w Piekle!
Dydyński pokiwał głową.
– Naprzód! – zakomenderował Kardasz.
Rozjechali się w dwie strony świata. Dwerniccy i Dydyńscy pomknęli na wschód, Kardasz i Jacek skierowali konie ku rzece. Wierzchowce opierały się, parskały, nim weszły w spienioną wodę. Hoczewka szumiała wśród kamieni, prąd był szybki i mętny. Konie potykały się na kamieniach, stawały dęba i minęło kilka chwil, nim wreszcie dotarli na drugą stronę przeprawy.
Stadnicki i Sienieński czekali na nich w milczeniu. Kardasz podjechał do nich pierwszy, Dydyński stanął za nim, nie spuszczając wzroku z Sienieńskiego, czasem tylko lustrując bacznym wzrokiem okolicę.
– Panom Dwernickim cześć i sława... – zaczął Diabeł. – Powitać, powitać waszmościów i zdrowia powinszować.
– Masz waść dziewkę?! – Kardasz nie zamierzał widać wdawać się w jakiekolwiek pogawędki; wszak nie przybyli tu, aby wygłaszać oracje.
– A waść zabrałeś papiery? – zripostował Stadnicki pytaniem.
– Zabrałem.
– Pokaż.
Jakie papiery? – pomyślał Dydyński. Turecki dokument, o którym wspominał Diabeł?
Kardasz sięgnął do sakwy, wydobył zniszczony, porwany na brzegach papier. Rozwinął kawałek i pokazał Stadnickiemu, nie dając mu go do ręki. Stolnikowic nie widział, co było na nim napisane.
– Oddajcie dziewkę!
Stadnicki skinął na Sienieńskiego. Ten zawrócił konia ku najbliższym chałupom i zamachał ręką.
Wnet zza drzew wyskoczyło dwóch jeźdźców. Pierwszego Dydyński poznał po paskudnej, brodatej gębie i wyblakłych, pustych oczach. To był Zegart. A drugi... Drugi jechał pochylony do przodu, z rękoma skrępowanymi za plecami, z arkanem na szyi – zupełnie jak gdyby był tatarskim jeńcem, a nie wymęczoną, bladą niewiastą o skołtunionych czarnych włosach...