Jacek nad Jackami poczuł, że świat zaczyna wirować, jak gdyby porwał go w tany wicher albo małodobra Śmierć. Tyle ran, tyle zmartwień... Tyle cierpienia, krwi... Wszystko to przeszedł, byle choć na nią spojrzeć. Zajrzeć jej w oczy... Do kroćset, był głupcem, że nie powiedział wcześniej tego, co leżało mu na sercu!
Dwernicka patrzyła gdzieś w dal. Nie wzruszał jej widok Stadnickiego, nie spoglądała na Kardasza. Drobne, szczupłe ręce drżały, blada, wymizerowana twarz i głębokie cienie pod oczyma przywodziły na myśl nieboszczkę z portretu trumiennego w sanockim kościele, a nie wesołą i swawolną pannę, która jeszcze kilka miesięcy temu śmigała na koniu po polach i lasach.
– Bierzcie ją! – warknął Stadnicki. – Bo się rozmyślę!
Dydyński skoczył ku Zegartowi. Sługa cisnął precz arkan, dał koniowi ostróg tak mocno, aż wierzchowiec zakwiczał i rzucił się w bok; chwycił czekan, jak gdyby obawiał się, że Jacek nad Jackami za chwilę zmiecie go z łęku jednym ciosem szabli!
Ale stolnikowic tego nie uczynił. Złapał za arkan, zdjął go z szyi dziewczyny i odrzucił. Chwycił związane z tyłu ręce Konstancji, a potem jednym ruchem rozszarpał więzy, potargał je, uwolnił dziewczynę. Porwał Dwernicką w ramiona, spojrzał na jej oblicze. Wpatrywała się w niego oczyma pełnymi łez.
– Jacku, mój Jacku! – zaszlochała.
Objął ją niby najdroższy skarb, utulił jak dziecko. Obejmował, pieścił, całował, hołubił tak mocno, aż ich konie odezwały się głośnym rżeniem, jakby pełne były podziwu dla lubości i miłowania, które zapanowało pomiędzy jeźdźcami. Jacek nad Jackami zapomniał o całym świecie. Tuląc Konstancję w ramionach, poczuł się dosłownie tak, jak gdyby dostał obuchem w łeb, bo nagle zakręciło mu się w głowie. Świat stanął dęba i niczym narowisty koń zrzucił ich oboje ze szczytów rozkoszy. Osunęli się z kulbak, upadli na ziemię, na kamienie, trawę i rozkładające pierwsze płatki wiosenne kaczeńce. Jacek ucałował Konstancji usta, a wówczas znów poczuł, że leci w bezdenną otchłań... Czyżby tak działał odurzający żar miłości? Czy też omamił go nieziemski oddech Wenus i Amora?
Konstancja krzyknęła, odepchnęła go od siebie. W jej pięknych oczach dostrzegł przerażenie.
– Uciekaj! – krzyknęła. – Uciekaj, błagam!
Ogromny ciężar spadł stolnikowicowi na plecy. Ktoś szarpnął go za ramiona, wygiął w tył, omal nie wyłamując rąk ze stawów. Poczuł, jak skrępowano mu je szorstkim powrozem, poderwano w górę, mocno, boleśnie. Chciał się bronić, strącić z siebie napastników, ale nie znalazł na to sił. Zamrugał oczami, bo oślepiło go wiosenne słońce, i wówczas dostrzegł przed sobą Sienieńskiego, który wpatrywał się beznamiętnie w obuch swego nadziaka.
– Dalibóg – wymamrotał – co to jest miłość? Jak ona was zaślepia! Zaprawdę rację mieli Petrarka i ichmość pan Kochanowski. Trzy razy waszmości musiałem łeb zmacać, zanim w ogóle coś poczułeś.
Dydyński był w rękach Zegarta i ludzi Aleksandra, którzy nie wiedzieć skąd zjawili się na brodzie. Dwaj sodomici przytrzymywali go za ramiona, a stary, poznaczony bliznami pachoł chwycił Konstancję za włosy. Dopiero teraz szum wypełniający głowę Jacka począł cichnąć, świat przestał tańcować obertasa, a do stolnikowica zaczęło docierać, że miłosne zapomnienie, które stało się jego udziałem, bynajmniej nie zostało spowodowane strzałą Kupidyna, lecz nadziakiem Sienieńskiego.
Kardasz podjechał bliżej, chmurny, zamyślony.
– Jest wasz – mruknął do Stadnickiego. – Tak jak się umawialiśmy. Myślę, że zrobisz z nim waszmość co trzeba, bo siła wie o naszych sprawkach. A jeśli wyżyje, jego wiedza nie wyjdzie nam na zdrowie.
Co on mówił?! Na Boga, co on mówił? Co to wszystko miało znaczyć? Nie, to nie mogło być prawdą. To nie mieściło się w głowie stolnikowica... Gedeon? Zdrajcą?! Niemożliwe!
– Wybacz mi, Jacku – rzekł Kardasz. – Nie mogłem inaczej. Ta dziewka mąci mi we łbie tak bardzo, że prawie dla niej oszalałem. Mówiłem ci, abyś mnie zabił... Dlaczegoś tego nie uczynił?
Dydyński szarpnął się w ramionach pachołków, zagryzł wargi aż do krwi.
– Ty zdrajco! – krzyknął. – Ty psi synu! Jak mogłeś... Mnie... Za co?
Nie wiedział, co mówić. Język wprost plątał mu się w ustach. Gdyby mógł, rzuciłby się na Kardasza z gołymi rękoma, ale przydupnicy Sienieńskiego trzymali go mocno.
Dwernicki, tfu, jaki tam Dwernicki! Hryń Kardasz, psi syn, rakarz, szelma i krzywdziciel, porwał wpół Konstancję, podniósł ją bez wysiłku i usadowił przed sobą na kulbace. Dziewczyna szarpnęła się, krzyknęła.
– Cichaj, ptaszyno! – warknął groźnie. – Bo drugi raz nie wyrwę cię spod skrzydeł jastrzębia.
– Nie... – wyszeptała cicho Konstancja. – Nie! Nie chcę! Nie pójdę z tobą nigdzie! Idź precz! Precz!
Uderzyła go w twarz raz, drugi, trzeci, tłukła go pięściami, waliła z całej siły, zdyszana, szlochająca.
Bez trudu chwycił ją za ręce, unieruchomił, zdusił wszelki opór. Stadnicki i Zegart zarechotali.
– Nie wiem, czy waść do katedry przemyskiej cało dojedziesz – rzekł Stadnicki. – Może ci hajduków pożyczyć? Albo pannę na arkanie do ślubu poprowadzić?!
– Żeby nie ta dziewka – mruknął Kardasz – pogadalibyśmy w piekle, panie starosto. Za te dwadzieścia lat galer, które za waszmości grzechy musiałem odpokutować! Wierzaj mi, zagryzłbym cię, rozszarpał własnymi rękoma, gdyby nie ona!
Stadnicki zachrząknął znacząco, zerknął na zniszczony dokument, który trzymał w ręku.
– Grunt, żeśmy się zgadali – mruknął. – Myślę, że dziewka i basarunki, które ci dałem, wynagrodzą z nawiązką lata niewoli. A nie próbuj czasem nachodzić mnie znowu! Wszystko w tym piśmie stoi o tobie, mości Kardasz! Nie patrz na mnie jak wół na malowane wrota! Jakbyś chciał mnie kiedyś pozwami nękać, całe województwo się dowie, coś uczynił z Dwernickimi! I wtedy będziesz się kłaniał wiatrom, tam – na Wisielniku Horodyskim!
Gedeon poklepał czule dwa pękate worki przewieszone przez grzbiet konia. Pod jego wielką dłonią wydały odgłos miły uszom każdego lichwiarza albo podskarbiego.
– Ona sprawi, że zapomnę! – wykrzyknął, obejmując Konstancję wpół czułym uściskiem. – Cóż to, nie radujesz się, gołąbeczko?! Będziesz wielką panią na Ukrainie! A nie bój się, po kawalersku cię wezmę! Pop już czeka w przemyskiej katedrze. Nic cię z moich rąk nie wyrwie, moje kochanie!
Splunęła mu w twarz rozpaczliwym gestem.
– Konstancja! – wykrzyknął desperacko Dydyński. – Przyjdę po ciebie! Czekaj... Czekaj na mnie!
– Dydyński! – warknął Kardasz. – Mości Dydyński... Czegoś mnie nie zabił?!
Jacek nie odpowiedział. Po prostu brakło mu słów. Zdrada przyszła z najmniej spodziewanej strony.
Kardasz zawrócił konia, uderzył go ostrogami i pomknął prosto przez bród na drugą stronę rzeki, na Terpiczów i Solinę, Ustrzyki i Przemyśl, w którym czekał ksiądz gotów związać im ręce stułą.
Jacek nad Jackami zawył, kiedy Sienieński i jego ludzie podnieśli go, posadzili na kulbace, a potem związali nogi pod brzuchem końskim. Stadnicki dał znak i ruszyli w stronę Hoczwi. Diabeł zrównał się ze stolnikowicem.
– Panie Jacku, dlaczegoś go nie zabił?!
Dydyński milczał.
– Przecież mówiłem, że to judasz i zdrajca! Cham, plebejusz, łotr bez czci i sumienia! Czegoś nie wrócił do mnie z jego głową?! Pytam się waści!
Stolnikowic odwrócił wzrok. Patrzył na spienioną Hoczewkę.
– A, pewnie to znowu odezwał się w tobie ten twój sławny honor i fantazja, mości Dydyński! Dałeś mu słowo, że będziesz służył, więc nie wypadało zastrzelić go jak psa, z zasłupia, albo zdjąć głowy z karku, kiedy śniadał czy się modlił! Czyż nie tak?
Jacek nie powiedział nic.
– Wiesz, komuś służył? – Stadnicki poprawił kołpak, otarł pot z czoła. – Ten człek winien jest całemu złu, które spadło na zaścianek. On skrzyknął Dwernickich na wyprawę pod Agrę. On był jej wodzem i prowodyrem! Mnie Diabłem zowią tylko skurwysynowie, ale jak nazwać Kardasza? Wilkiem w ludzkiej skórze? Belialem? Diabłem Dwernickim? Bo przecież nie człowiekiem!