Zapadła cisza. Jechali wolno, wlokąc się noga za nogą. Z tyłu wymieniali uśmiechy, pocałunki i uściski Krzysztoporski oraz jego miłośnik Mniński.
– Panie Zegart – rzekł Diabeł Łańcucki – weź ten papier, dziesięciu sabatów i jedź do Łańcuta. Schowaj dokument tam, gdzie zwykle. Byłbym spalił tę turecką gramotę, ale to ciągle bicz na Kardasza, gdyby próbował dochodzić swego w sądach albo przystał do moich wrogów. Papier to papier i dopóki mam go w ręku, moje słowo więcej waży w sądach niż jego przysięga.
– Tak jest, wasza miłość!
– Mości Sienieński – mruknął Diabeł – waszmość zajmij się zdrowiem pana Dydyńskiego. Uczyń to szybko i po cichu. Inaczej biada nam.
Rębajło pokiwał głową.
– Nie zadawaj mu bólu – wycharczał Stadnicki. – Niechaj pan stolnikowic nie cierpi. Trzeba mieć wzgląd, że rycerski z niego kawaler, chociaż nasz wróg. Szkoda, panie Jacku, żeś poniechał służby u mnie i nie posłuchał dobrych rad. Inaczej by się to wszystko skończyło. Masz jakąś ostatnią wolę? Mam coś komuś przekazać albo rzec?
Dydyński milczał.
– Jedźcie dalej sami.
– Waszmość nie chcesz skruszyć kopii na pogrzebie stolnikowica?
– Dość już na dzisiaj – mruknął Diabeł. – Jadę z czeladzią do Sanoka, do pana brata Marcina. Zabawię tam jakiś czas, a może jeszcze dłużej. Ruszajcie!
* * *
Jacek nad Jackami milczał jak nieboszczyk na swoim własnym pogrzebie. Nie był to jednak pogrzeb odpowiedni dla jego fantazji. Nie miał pan stolnikowic karawanu z sześćma końmi karymi jak noc. Nie było hajduków i Niemców idących pieszo, z opuszczonymi lufami muszkietów, nie było bractw, chorągwi kościelnych, chórów, nie było koni prowadzonych w kapach altembasowych, złotogłowiach i aksamitach wlokących się po ziemi. Nie było także, ma się rozumieć, masztalerzy i kawalkatorów w lampartach, szyszakach, nie było uroczyście przybranych sług, procesji ze świecami, pachołków i księży. A zamiast chorągwi husarskich i kozackich, tłumu szlachty i zbrojnej czeladzi towarzyszył mu Aleksander Sienieński, jego ponury, porąbany sługa, dwóch sodomitów i czterech cuchnących dziegciem sabatów pozostawionych przez Stadnickiego. Doborowe towarzystwo, które w sam raz nadawało się na kompanię dla szubienicznika, ale stanowczo nie na poczet sławnego pana stolnikowica. Ostatnią podróż uprzyjemniał mu jeszcze fakt, iż dwaj sodomczykowie korzystali z okazji, iż stolnikowic miał ręce związane z tyłu, i szpetnie zabawiali się z jeńcem. Raz po raz ocierali się o niego, chichotali, poklepywali po karku i plecach, a Krzysztoporski kilkakrotnie załaskotał go w ucho językiem. Czasem obaj przekomarzali się po włosku, jak gdyby w starożytnej polskiej mowie nie znajdywali słów oddających wystarczająco udanie żar ich uczuć i namiętność serc.
– S’amor non è, che dunque è quel ch’io sento? – mówił natchnionym głosem Krzysztoporski do swej męskiej kurwy.
– Ma s’egli è amor, perdio, che cosa et quale? – odpowiadała męska kurwa głosem słodkiej hurysy. – Se bona, onde l’effecto aspro mortale?
Dydyński nie znał włoskiego, zrozumiałe zatem, że nie mógł wtrącić się do rozmowy. Domyślał się wszakże, że obaj mówili o sodomickich i plugawych sprawach tyczących się uwodzenia niewinnych chłopiąt i pacholąt tudzież chędożenia ich przez tę część ciała, przez którą z człowieka wychodzi gnój, a w przypadku swawolnych Tatarów i Kozaków – czasem wchodzi dobrze zaostrzony palik.
Koniec paskudnych karesów sodomitów nadszedł dopiero wtedy, kiedy znudzony ich chichotami Sienieński obrócił się do tyłu i skinął na pachołków. Obydwaj od razu pokłusowali do niego.
– Tu niedaleko wpada do Hoczewki potok z Żernicy Małej. Jest przy nim duży młyn, który dzierży w arendzie kniaź Ihnat Hołubok. To swój człek. Jedźcie przodem i jeśli kto by tam był, tedy go do wsi wypędźcie.
– Jakże to? – zaprotestował Krzysztoporski. – Nie pozwolicie nam, panie, na odrobinę... uciechy przed egzekucją?
– Jaką egzekucją? Przecież się stolnikowic w Hoczewce utopił.
Sodomici zarechotali.
– A ciało?
– Właśnie, ciało – wymamrotał stary sługa o łbie posiekanym bliznami niczym główka kapusty po starciu z nożem kuchcika. – Będziemy je gubić, jak było ze starym Łahodowskim? Spalimy nieboszczyka czy porąbiemy na sztuki? Azaliż tylko głowę ukryjemy, jako uczynili Rytarowscy Wesslowi w Bańkowej Wiszni? Bo jeśli głowę, to kłopot będzie... Piły nie wziąłem.
– Na co ci piła? – mruknął Sienieński. – Stadnicki kazał po cichu rzecz załatwić, tedy pójdzie na dno pan stolnikowic. A jak ciało wyłowią w Hoczwi, tedy niechaj skarżą rzekę, a nie nas. I Pana Boga za to, że deszcze zesłał.
– Nie będzie to proste – zafrasował się stary. – W worku go chcesz topić, panie? Gwałtu narobi i hałasu.
– Utopimy go w beczce! – uciął dalszą dysputę rębajło. – A potem do Hoczewki wrzucimy, konia w rzekę wpędzimy i tyle. Niechaj myślą, że przy przeprawie spadł z kulbaki i utonął!
– Rozumiem – pokiwał głową staruch.
– To dobrze, bo nie będę musiał języka strzępić.
Wnet ukazała się przed nimi szeroka, rozłożysta dolina Żernicy, która pieniąc się wśród kamieni, wpadała do Hoczewki. Wyżej, przy trakcie do wioski, widniał omszały, kryty strzechą dach młyna. Mroczny bukowy bór schodził z wyniosłych stoków gór aż pod samą budowlę, otaczał ją od południa. Młyn był duży, korzeczny, zachodzące słońce odbijało się w niedużym stawie na młynówce. Przy drewnianych podsieniach i kładce wiodącej na drugą stronę jazu szemrał wodospad tworzony przez wodę wypływającą spod stawidła, opadającą tysiącami perlistych kropel na poczerniałe koło młyńskie.
Dydyński jechał na okrutną śmierć, tak dalece różną od tej, która powinna spotkać go z racji profesji zajezdnika. Zamiast umierać z szablą w ręku na polu chwały, miał skończyć utopiony jak ślepy kot, w parszywej, śmierdzącej beczce w starym młynie pod Hoczwią, gdzie diabeł mówił dobranoc, wyły wilki i topielcy. Ale to wszystko niewiele go wzruszało. Jedynym obrazem, który stolnikowic miał ciągle przed oczyma, był widok Konstancji uwożonej w dal przez Kardasza...
Jak Jacek mógł być tak głupi?! Dlaczego nie zauważył spojrzeń, które stary bies Kardasz rzucał skrycie na dziewczynę? A może wszystko stało się dlatego, że stolnikowic umiłował Konstancję dopiero wówczas, kiedy znalazła się w niewoli. Bo dopiero wtedy poczuł, jak bardzo brak mu jej szczebiotu, śmiechu, oczu, rąk i ust...
Podjechali w milczeniu pod młyn. Zapachniało wilgocią, mchem i mącznym pyłem. Krzysztoporski i Mniński z pomocą sabatów zsadzili Jacka z konia, a potem powlekli do wnętrza budowli. Byli na niższym z dwóch pięter, gdzie za drewnianymi przegrodami leżały wory z mąką i ziarnem, a ze ściany wychodziły wały, zębate tryby i osie napędzające wielkie kamienie młyńskie ukryte w skrzyniach nad ich głowami.
Sienieński patrzył na Dydyńskiego szarymi, wyblakłymi oczyma, z których nie można było wyczytać absolutnie nic. Ani pogardy, ani złości, ani nawet tryumfu z pozbycia się rywala.
– Dwóch było najlepszych rębajłów na Rusi Czerwonej – mruknął. – O jednego za dużo, jak na nasze województwo. Gdybym kiedyś odmienił szablę na pióro, rzekłbym, że wszystko się kończy całkiem jak u Sofokla czy Eurypida dawnego. Oto kres godny moralitetu, wszelako gdzie są Dobro, Wiara i Cnota? Gdzie anioły niebiańskie przybywające na ratunek swemu ulubieńcowi? Nie ma ich tutaj. Cóż za strata, mości panie Dydyński. Jacek nic nie odpowiedział.
– Jak to jest, panie bracie, umierać? – zapytał Aleksander. – Jak to jest bać się śmierci?! Powiedz mi o tym, proszę! Tak chciałbym dowiedzieć się, co to znaczy cokolwiek odczuwać... Bo mi zawsze były obce wasze namiętności. Możesz mnie nazwać szatanem, panie bracie, wyrachowanym mordercą, ale ja nigdy, absolutnie nigdy nie miłowałem, nie nienawidziłem, nie czułem strachu ani bólu... Litości ani miłosierdzia.
– Kończ – mruknął Dydyński.
Sienieński pokręcił głową.
– Skoro się waszmość upierasz, tedy przynieście beczkę i utopcie go – zakomenderował. – Głową w dół i po krzyku. Ciało wrzucić do Hoczewki. Istvan – krzyknął na dziesiętnika sabatów łańcuckich, który przed chwilą wyszedł przed furtę prowadzącą na mostek obok koła młyńskiego – przynieście antał albo kufę! Wodą je napełnić! Zaraz!