Odpowiedziała mu cisza.
Sienieński nie był głupcem. Od razu porwał za szablę, skoczył w stronę drzwi wiodących nad młynówkę.
Młyn ruszył! Ktoś widać przesunął stawidło, puszczając wodę na pierzydła. Potężne, pociemniałe koło młyńskie obróciło się z wolna. Ciężki, dębowy, wzmocniony ryfami wał poruszył się, wprawiając w ruch paleczne koła, cewie i stępory. Wysoko nad ich głowami obrócił się z chrzęstem biegun kamienia młyńskiego, załomotały i zaskrzypiały wprawiane w ruch drewniane tryby.
Sienieński dopadł do drzwi razem z Krzysztoporskim i starym sługą. Stojący obok nich sabat porwał za pistolet, ale nim opuścił kurek na zamek, Aleksander uderzył go po ręku płazem szabli.
– Żadnych rusznic! – syknął. – Chcecie polecieć do nieba, głupcy?! We młynie jesteśmy!
Młyn! Promienie słońca wpadające przez okienne otwory tworzyły długie słupy czerwonawego blasku. W ich świetle wirował tysiącami maluteńkich drobin mączny pył. Dydyński wiedział, że w tych starych młynach czasem starczyła tylko iskra, aby wywołać wybuch większy niż eksplozja beczki z prochem potraktowanej gorejącą żagwią.
Sienieński zlustrował uważnym wzrokiem koło młyńskie, rynnę, stawidła, drewniany mostek i skraj lasu. Nie dostrzegł nikogo, postąpił zatem kilka kroków do przodu. Za nim ruszył Krzysztoporski i część sabatów.
– Istvan?! – zapytał Sienieński, już nieco mniej pewnym głosem. – Gdzieś ty?!
– Tam on – rzekł głucho sodomita, pokazując palcem przed siebie.
Koło młyńskie obróciło się z szumem i pluskiem. A na jego szczyt wyjechał rozkrzyżowany na pierzydłach, przybity pałaszem do mokrego drewna, bezwładny jak wór rzepy dziesiętnik sabatów z Łańcuta.
– Zdrada! – krzyknął Sienieński. – Do broni!
A potem zabrzęczały szable, huknął wystrzał – na szczęście na podwórzu przed młynem. Dydyński dostrzegł, jak z dachu wprost za plecy Sienieńskiego zeskakują postacie uzbrojone w szable i pałasze. Napastnicy wpadli na sabatów i rębajłę z takim impetem jak chorągiew husarska na pijanych i nieruchawych Moskwicinów. Stolnikowic ujrzał pośród nich szeroką gębę Szawiłły, potężną postać swego brata Mikołaja, dalej Zygmunta i innych. Jednocześnie usłyszał wrzaski, szczęk szabel z drugiej strony młyna, przy głównych wrotach.
Jacek nad Jackami kucnął, odbił się od ziemi i podskoczył, podkulając nogi jak tylko się dało. Z najwyższym trudem przerzucił pod nimi skrępowane z tyłu ramiona, omal nie zawadzając sznurami o ostrogi przy safianowych butach. Stojący obok Aramis ucapił go mocno za kołnierz.
Za późno! Dydyński zdążył przełożyć ręce do przodu. Jednym silnym ruchem walnął sodomitę łokciem w sam środek żywota. Mniński stęknął, zgiął się wpół, a wówczas Dydyński huknął go bykiem prosto w łeb, wpadł na niego, obalił. Upadli razem, potoczyli się z hałasem po drewnianych schodkach wiodących w dół, do podpiwniczenia, gdzie turkotały złowieszczo zębate koła i drewniane wałki; rozwalili poręcz, strzaskali drewnianą ściankę, zza której poleciały na ziemię worki ze świeżo zmieloną mąką. Aramis pierwszy poderwał się na nogi, porwał za pałasz, skoczył na stolnikowica. Ciął wlic z zamachu, poprawił na odlew, nie bawiąc się w żadne zwody i uniki. Dydyński skoczył w tył, przysiadł na piętach, unikając drugiego ciosu, a potem przeturlał się po drewnianej posadzce prosto pod nogi sodomity. Mniński zaklął, gdy jego cios przeciął powietrze, przeskoczył nad Dydyńskim, potknął się o beczkę, wylądował na podkurczonych nogach i jednocześnie okręcił się wokół własnej osi jak zwodnica. I z furią rąbnął leżącego na ziemi Dydyńskiego wbrew, pionowo, z góry.
Stolnikowic zasłonił się drewnianą szuflą do ziarna, wychwycił uderzenie tuż nad piersią, podkulił nogi i wyprostował je z całych sił, trafiając Aramisa w brzuch, odrzucając go do tyłu. Gdy skoczył na nogi, Mniński rzucił się w jego stronę. To był błąd. Dydyński wykopał klin spod trzech opartych o ścianę beczek. Dziewięciogarncowe antały stoczyły się prosto pod nogi pachołka. Sodomita krzyknął, stracił równowagę, zaplątał się między beczki, padł na najbliższą, lecz zaraz zerwał się na nogi. A wówczas Dydyński skoczył na antał, pojechał na nim prosto na Aramisa, przebierając nogami. Przeciwnik krzyknął, ciął pałaszem; stolnikowic sparował uderzenie połamaną szuflą, odrzucił ją i skoczył całym ciężarem na wroga, łapiąc go związanymi rękoma za szyję.
Polecieli z hukiem w tył, roztrącając beczki. Aramis uderzył plecami o obracający się wał, walnął barkiem w brzeg ogromnego koła palecznego. Dydyński uderzył czołem w wymalowane barwiczkami oblicze sodomity, rozwalił mu łuk brwiowy. I nie czekając, aż ostrze pałasza ukąsi go w plecy, wbił z rozmachem prawą, uzbrojoną rękę przeciwnika pomiędzy szerokie palce drewnianego koła, przetoczył się na bok, zerwał na nogi...
Aramis krzyknął. Chciał się poderwać, ale nim zdołał cokolwiek uczynić, koło paleczne porwało jego rękę w górę, do miejsca, w którym grube kołki stykały się z trzeszczącą drewnianą cewią. Sodomita zawył przeciągle, szarpnął się, ale bezskutecznie. Z chrupotem miażdżonych kości, z chrzęstem i łoskotem jego ręka dostała się pomiędzy drewniane tryby i bolce. Pachołek zaryczał, szarpnął się uwieszony na zmiażdżonym ramieniu jak kukła, zadygotał z jękiem.
Dydyński zamarł przerażony, bo takiej śmierci nie życzyłby nawet najgorszemu z wrogów. Wielkie koło nie wypuściło Aramisa ze swych objęć – porwało go w dalsze tany, przeciągnęło po podłodze zraszanej strumieniami krwi aż do miejsca, gdzie wznosił się okuty żelazem wspornik wału.
– Jezuuuuu! – zawył Aramis. – Pomścij mnie!
Było już za późno na cokolwiek. Drewniane bolce wciągnęły sługę Sienieńskiego w szczelinę, zatrzeszczały, gdy ciało zaklinowało się między wałem a wspornikiem, zatrzymały na krótką morderczą chwilę... Kark sodomity pękł w jednej chwili, chrupnęły łamane żebra i kruszone kości. Dydyński widział, jak spomiędzy zakrwawionych ryf i obręczy wypadł pokrwawiony zewłok przypominający bardziej stary łachman niż ciało młodzieńca.
Stolnikowic skoczył po schodach na górę, wypadł do młyna, gdzie trwała walka, a Dydyńscy, Szawiłła i Dwerniccy ścierali się z sabatami i resztą ludzi Sienieńskiego.
– Masz, kamracie! – ryknął ktoś niedaleko. Jacek ujrzał, jak w jego stronę leci szabla, wysunął związane ręce, aby ją chwycić...
Nie zdołał. Rękojeść minęła jego skrępowane dłonie dosłownie o cal, zawadziła o krawędź podłogi górnego półpiętra młyna, uderzyła z brzękiem o drewnianą podłogę i zatrzymała się gdzieś na górze. Dydyński zdębiał, gdy dostrzegł, kto rzucił mu broń. To było znajome szczere oblicze ozdobione wąsiskami zwieszającymi się aż na ramiona...
Berynda!
Do kroćset, co on tu robił?!
Nie było czasu na zastanawianie się. Dydyński skoczył ku schodom wiodącym na górne piętro młyna. Chciał wskoczyć na górę, porwać broń, oswobodzić ręce...
Nic z tego!
Z góry, z podwyższenia, skoczył ku niemu szlachcic w rajtroku, bez czapki. Od razu, nim jeszcze wylądował na deskach, rąbnął go nyżkiem od dołu w lewą pachwinę. Jacek rzucił się wstecz, padł na drewniane schody i poczuł chłód niczym u dwudniowego nieboszczyka. Jego przeciwnikiem był Sienieński!
Aleksander bez trudu roztrącił walczących, rozdając uderzenia niczym magister karcący rozbrykaną dzieciarnię rózgą. Lecz każde z nich zostawiało krwawe znaki na łbach i ciałach popleczników Dydyńskiego. Szawiłła zajęczał i padł cięty w bok, Zygmunt odskoczył uderzony w lewą rękę, jego pachołek dostał w łeb, padł na twarz, aż zadudniły deski.
Jacek pomknął w górę schodów. Potknął się, przeleciał przez ostatni stopień, lądując na górnym piętrze, na białej od mącznego pyłu podłodze. Zerwał się na kolana, skoczył w stronę broni. I wtedy zorientował się, że jakimś czartowskim sposobem Sienieński znowu okazał się szybszy.