Morderca ciął stolnikowica włęg, potem wlic. Dydyński ledwie wywinął mu się spod szabli, dostał w lewy bok samym końcem pióra. Sienieński skoczył nań z rykiem, rąbnął krótkim ciosem z łokcia, w kiść.
Jacek nie miał się gdzie cofnąć, bo za nim wznosił się stos worków z mąką; nie miał szabli, nie miał czym się bronić przed rębajłą...
Zastawił się gołymi rękoma!
Sienieński wrzasnął, gdy jego szabla spadła na bezbronne ręce stolnikowica. Lecz zamiast odrąbać dłonie od ramion, pozostawiając krwawiące kikuty, wpadła w szczelinę pomiędzy rozwartymi wnętrzami obu dłoni, przecięła grube konopne powrozy, którymi były skrępowane, i zatrzymała się na lewym barku szlachcica, pozostawiając krwawy ślad...
Dydyński zastawił się tak, by ostrze weszło między skrępowane dłonie; by przecięło więzy, nie naruszając skóry ani ciała!
Rozłożył uwolnione ręce, chwycił lewą dłonią za uzbrojone ramię przeciwnika i jednym kopnięciem odrzucił Sienieńskiego na bok. Rębajło wpadł tyłem na worki z mąką, wzbił wielki obłok pyłu, osunął się na ziemię, lecz zaraz poderwał obsypany bielą.
Jacek chwycił szablę w zgrubiałe, zmartwiałe dłonie, skoczył na wroga. Starli się na samym środku piętra, przy drewnianej skrzyni, w której obracały się z chrobotem kamienie młyńskie. Dydyński ciął wtrok z ramienia, z niskiej, przykurczonej postawy, w ostatniej chwili zmieniając cięcie w zwód. Pchnął z całej siły, a wtedy Sienieński skoczył w tył, zachwiał się, dostał po boku. Zbił ostrze szabli desperackim odbiciem, a zaraz potem płynnie wyprowadził krótkie cięcie wręczne w kiść. Jacek zasłonił się, przyciął wczłon, odpowiedział wlew, a wtedy Sienieński zbił jego szablę, ciął w nadgarstek, zasłonił się wiatraczkiem i jakąś czarnoksięską sztuczką, nie wiedzieć jak ani kiedy, wybił szablę z ręki stolnikowica!
Dydyński zachwiał się na nogach. A wówczas przeciwnik, prostując się, uderzył go rękojeścią szabli w żywot, poprawił łokciem w pierś, a potem zdzielił płazem w sam środek czoła. Jacek nad Jackami zrobił krok w tył, oparł się o brzeg skrzyni. Wróg spadł nań jak armatnia kula, porwał za rękę, obalił, przycisnął ostrze szabli do gardła.
I zaraz przegiął głowę stolnikowica przez szparę w deskach, tam gdzie na leżaku obracał się ogromny, chropawy, osadzony we wrzecionie biegun młyński.
Dydyński zadrżał, ostatkiem sił utrzymał się na krawędzi drewnianej zabudowy. Chwycił Sienieńskiego za uzbrojoną prawą rękę, porwał za lewą, która – oparta o jego czoło – wolno, nieubłagalnie spychała podgolony łeb szlachcica coraz niżej, wprost w objęcia śmierci. Jacek wiedział dobrze, że rozpędzony głaz rozetrze jego gębę na krwawą miazgę i ze wszystkich sił bronił się przed tym, co nieuniknione.
– Módl się, waszmość – wycharczał Sienieński. – Ostatni czas ku temu...
– Aaaaaa! – wycharczał Dydyński z rozpaczą odpychający ręce.
– Nie możesz gadać – wystękał Sienieński. – To może ja zmówię za ciebie...
– Raaaaakarz...
– Różaniec czy... Pater noster, mości stolnikowicu?!
– Ty z kurrrrr...wyyyyy...
– Znaczy się Ave Maria...
– Chędoż...
– Ave, Maria, gratia plena, Dominus tecum – zaczął Sienieński i zepchnął głowę Dydyńskiego tak nisko, że już, już dotykała kamienia młyńskiego i obracających się obok trybów. – Benedicta tu in mulieribus...
– Aaaaaa, yyyyyyyy...
– ...et benedictus fructus ventris tui, Iesus...
Nie zdołał dokończyć ofiarowania, bo Królowa Niebieska natchnęła w tejże samej chwili Dydyńskiego do dalszego działania. Na słowa Sancta Maria stolnikowic wbił kolano między nogi Sienieńskiego. Na Mater Dei wymierzył solidny cios w klejnoty wroga, zaś na ora pro nobis peccatoribus poderwał z krzykiem głowę i huknął łbem w sam środek czoła Aleksandra.
Dalej poszło szybko. Na nunc et in hora mortis nostrae uderzył kolanami w brzuch przeciwnika, ostatnim, rozpaczliwym wysiłkiem podniósł go w górę i przerzucił nad głową. Sienieński zwalił się na drewnianą skrzynię, rozwalił drewniany kon i sita, uderzył plecami o brzeg kamienia młyńskiego, potrząsnął łbem i zanim zerwał się na nogi...
– Amen, panie bracie! – krzyknął Dydyński, dopadając doń z szablą wśród kłębów mącznego pyłu, nad trzeszczącym kołem młyńskim. Rąbnął na odlew, wręcz, ciął i odbijał ciosy z podlewu, w kiść, wrąb. A potem błyskawicznym unikiem, nie wiedząc jak i kiedy i nie spodziewając się, że pójdzie mu tak sprawnie i gładko, ciął Sienieńskiego nyżkiem...
Hollische polnische Quarte, jak mawiali rajtarzy królewscy...
Ostrze szabli rozchlastało udo i pachwinę, przecięło ciało, mięśnie, żyły i tętnice. Krew chlusnęła z rany, zmoczyła pokryte grubą warstwą pyłu deski podłogi... Sienieński porwał się lewą ręką za zranioną nogę, chciał pewnie walczyć dalej, ale nie zdołał złożyć się do zastawy. Dydyński uderzył go wkłąb, z zamachu, z niskiej postawy i już w czasie cięcia dołączył lewą rękę do prawej...
Z przerażającym chrzęstem odrąbał przeciwnikowi nogę do reszty...
Aleksander opadł na deski, ale nie wypuścił broni. Dydyński zmacał go przez łeb, ciął przez policzek okropnym cięciem, przecinając skórę aż do zębów, odrąbał trzy palce w dłoni trzymającej szablę...
Dopiero teraz węgierka rębajły upadła z hałasem na ziemię. Sienieński runął na deski, chwycił się oburącz za kikut nogi, z którego tryskały strumienie posoki, ścisnął rękoma, lecz nie mógł zatamować krwawienia.
Dydyński stanął nad nim zbryzgany posoką.
– Mości panie, oto twoja śmierć.
– A niby gdzie ona?! – wycharczał Sienieński, głosem, w którym nie można było wyczuć nawet cienia strachu. – Pokaż się, kurwo?! Co, boisz się mnie?! Chodź tu, wściekła suko!
Poraniony i porąbany Sienieński wyglądał jak upiór z Jawornyka. Jego nos był złamany, jedno ucho wisiało w strzępach, w prawej dłoni brakowało środkowych palców. Krew lała się strumieniami z przerąbanego uda, a na policzku spoza brzegów rany wystawały zakrwawione dziąsła i połamane zęby. Wyglądało to tak, jak gdyby na jego obliczu wykwitł krwawy uśmiech.
– Kończ mnie – wycharczał. – Zdaje się, że wygrałeś. Cnota tryumfuje, a wszelki występek otrzyma słuszną zapłatę... Jak u Długosza czy innego klechy! Zapłać mi do końca, Hektorze sanocki, a ja zwrócę ci wszystko z nawiązką, kiedy spotkamy się w piekle!
– Podnieś i walcz! – Dydyński wskazał piórem szabli broń przeciwnika.
Aleksander pokręcił głową.
– Kończ – wycharczał, plując krwią. – Skoro nie chce chędożyć mnie ta przechodka z kosą, tedy ty spełnij obowiązek jako prawy katolik. Za moją duszę kupisz sobie ze dwa szczeble w drabinie do raju. Za pięciu takich jak ja wezmą cię żywcem do nieba... Jako twego patrona, świętego Jacka Odrowąża w Kijowie!
– Więcej pokory, panie bracie. Dziś jeszcze staniesz przed Ojcem Niebieskim.
– Nie myśl, że wszystko skończy się tak prosto – wydyszał Sienieński. – To dopiero początek. Ten pojedynek dokończymy tam, po drugiej stronie. Nie ciesz się, panie bracie! Choćbyś trafił do nieba albo piekła, wszędzie cię znajdę!
Dydyński uśmiechnął się, jakby przeczuwał, co się stanie. A potem usłyszał obok siebie szmery, szelesty, łopot powiewających łachmanów i delikatne skrzypienie podłogi.
– Poleć duszę aniołom, bo czuję twój strach – wyszeptał zdjęty grozą. – Oni już przyszli po ciebie.
Zobaczył, jak zakrwawione oblicze Sienieńskiego staje się białe jak chusta, jak jego oczy wpatrują się w coś za Dydyńskim.
– Ru... Rusiecki – wycharczał wywołaniec, a stolnikowic po raz pierwszy dostrzegł na jego obliczu strach. – To... ty... Jak to? Co tu robisz? Dlaczego...
Lodowaty dech owionął głowę Jacka. Sienieński cofnął się, pełzł, wlokąc za sobą zakrwawiony kikut nogi, znacząc swoją drogę rozmazanym, oblepionym mącznym pyłem śladem krwi.
– Niemirowski... Zaklika – wyjęczał. – Czego chcecie ode mnie?! Rusiecki, to nie... ja... Nie ja strzela...łem. To czeladnik. Mój czeladnik! Mariooooo!