Выбрать главу

Dydyński zrobił krok do tyłu, przeżegnał się, chociaż nic nie widział. Coś wolno zbliżało się do umierającego bryganta, osaczało go, straszne, lodowato zimne; coś, co łopotało na wietrze zetlałymi strzępami szmat... I z głuchym stukotem przemieszczało się po deskach podłogi.

– Zostawcie mnie! – wybełkotał Sienieński, cofając się, aż przylgnął do ściany. – Przyszliście po mnie! W końcu, skurwesyny! Nie dalibyście mi rady za życia, więc będziecie gnębić po śmierci... Ale ja wam się nie dam... Nie daaaaam!

Dydyński szedł rakiem aż do schodów, zdjęty trwogą, której nie zaznał nawet wtedy, gdy pod Kircholmem kula ze szwedzkiego falkonetu zbiła z nóg konia i odbiła się od jego husarskiego napierśnika. Już miał uciec, gdy nagle wstrząsnął nim jęk Sienieńskiego.

– Panie Dydyński! Mości stolnikowicu...

Zamarł rozdygotany, drżący.

– Oni po mnie przy...szli – jęknął Aleksander. – Zabie...rają, a tam, w piekle, nie powitają mnie dobrze. Dużo grzeszyłem. Błagam cię...

Błagaj – powtórzył w myślach Dydyński. Błagaj, jak twoje ofiary. Jak postrzelony w karczmie Rusiecki, na którego oczach po raz drugi sam nabiłeś pistolet i kazałeś słudze mierzyć prosto w serce. Jak Jaksmanicki, któremu odrąbałeś obie ręce, choć prosił cię, abyś mu choć lewą ostawił... Tak, panie bracie, dzięki mnie poznałeś choć trochę, co to znaczy być człowiekiem. Poznałeś... strach!

– Odpuść mi winy, jak Chrystus... Błagam! – zaskomlał Sienieński.

Dydyński uczynił znak krzyża.

– Jako w niebie tak i na ziemi... Odpuszczam ci wszystko... Odejdź w pokoju.

Sienieński uśmiechnął się krwawo i boleśnie. A potem szelesty osaczyły go ze wszystkich stron, jego łeb owionął trupi oddech dusz, które przyszły, by odprowadzić go drogą bez powrotu prosto do diabelskich kołowrotów.

Dydyński odwrócił się i zszedł na dół. Nie miał tu już nic do roboty. Walka była skończona – trupy sabatów leżały w zgodzie na deskach, posypane mącznym pyłem.

Mikołaj, Szawiłła, Berynda i reszta kompanii stali na progu. Powitali jego zejście krzykiem. Stolnikowic padł im w ramiona. Najpierw uścisnął go Mikołaj. Potem Berynda, dalej Szawiłła i reszta braci. Jacek nie dał im się weselić – niemal przepchnął ich przez próg, wypadł biegiem z młyna.

Za drzwiami odwrócił się, zerknął tam, gdzie umierał Sienieński. A potem przeniósł wzrok na podłogę, gdzie klęczał porąbany i zakrwawiony Krzysztoporski, trzymający na kolanach zmiażdżone, złachmanione ciało Mnińskiego. Rębajło szlochał, łzy grube jak groch toczyły się po jego pokrytym bliznami, wymalowanym obliczu. Dydyński poczuł skurcz pod sercem.

– Łaskiiii! – zawył przeciągle jakiś głos. Sienieński. Dydyński usłyszał, jak zakrwawione ciało pełznie po deskach, jak brygant szlocha, uciekając przed okrutnymi upiorami. – Zostawcie mnie! Precz! Precz, do diabła.

Stolnikowic wyciągnął Szawille pistolet zza pasa, odciągnął skałkę. I choć jego kompani krzyknęli ze strachu, pociągnął za spust, mierząc w worki z mąką.

Pył zajął się ogniem w jednej chwili. Wybuch targnął powietrzem, odrzucił ich od budowli. Płomienie skoczyły na deski, wiązary, worki i beczki. Żywioł zaszumiał głośniej, zahuczał przerażająco, obejmując belki przyciesi, ściany i dach budowli.

Dydyński usłyszał ze środka przeraźliwy ryk, z jakim Sienieński rozstawał się z tym światem. Przez chwilę widział płonącą postać miotającą się wśród trybów i zębatych kół. A może tylko tak mu się zdawało?

Odwrócił się i ruszył do koni.

Ten rozdział opowieści był dla niego skończony.

Stado kruków zerwało się z łopotem skrzydeł z okolicznych drzew. Zawirowało, zakrążyło nad płonącym młynem, a potem poleciało na południe, prosto do Jawornyka.

Czyżby po to, aby złożyć duszę Sienieńskiego między tamtejszymi upiorami?

* * *

W sam czas zdążyłem! – wydyszał Berynda. – Jak mnie z zaścianka wytrąbiliście, do Terpiczowa poszedłem, za kowala do dworu. A kiedy łańcuckich ludzi zobaczyłem, to zaraz kuźnię rzuciłem i na koń. Widziałem, jak się spotkaliście z Diabłem na brodzie i jak ciebie, panie bracie, zdradziecko w plen wzięto. Tak zaraz skoczyłem szukać pomocy. Chciałem do Dwernik jechać, ale po drodze napotkałem ichmość panów Dydyńskich i Dwernickich. I dobrze, bo zanimbym do wioski skoczył, już by było po wszystkim! Zaraz za Sienieńskim ruszyliśmy drugim brzegiem i w młynie zapadliśmy, bo ten szelma często do młynarza przyjeżdżał i tam widać knuł ciemne sprawki. Rychło w czas przybyliśmy; gdybyśmy się nie pośpieszyli, nakarmiliby waszą mością pstrągi hoczewskie...

– Dokąd teraz?! – zapytał Mikołaj. – Co robić? Ukarać Gedeona? Czy za Zegartem gonić?

– Jedźmy za Zegartem! – zakrzyknął Berynda. – W tym piśmie musi być coś ważnego, skoro Diabeł oddał w zamian moją siostrę. Będziemy mieli haka na starostę zygwulskiego!

– A przez ten czas Gedeon poślubi Konstancję w Przemyślu, a potem zniknie?! – zapytał gorzko Jacek nad Jackami. – Łatwo wam tak mówić! Jedźmy ratować moją dziewkę, zanim pani Dydyńska stanie się panią Kardaszową!

– Od tego pergamentu, proszę waszmości – rzucił z furią Berynda – może zależeć los nas wszystkich, Dwernik, Niewistki, całej Ziemi Sanockiej i Przemyskiej! To jest kwit na Diabła, to jego największa tajemnica, cyrograf zbrodni dokonanej w przeszłości. Jedźmy za Zegartem, dogonimy go za Sanokiem! Zgodzisz się czy mam ci do nóg upaść?! Jam cię zratował, panie bracie, pomóż tedy w zamian nam wszystkim!

Dydyński ścisnął głowę rękami.

– Diabeł z nim tańcował! – warknął. – Nie zostawię Konstancji!

– Konstancja poczeka! – krzyknął Berynda. – Odbijemy ją choćby z piekła! Przecie to moja siostra.

Dydyński pokręcił głową.

Mikołaj mrugnął do Łukasza, Łukasz do Zygmunta, a Zygmunt do Stefana...

A potem Mikołaj porwał Jacka za prawe ramię, Zygmunt i Łukasz za lewe, a Stefan zaciął pod nim konia nahajem. Pomknęli na Hoczew, mijając bród z drogą odchodzącą na Terpiczów i dalej – na Polanę, Ustrzyki i Przemyśl.

– Zdrajcy! – krzyknął Jacek nad Jackami. – Bodaj was pokręciło, psie syny!

– O co ta złość? – wysapał Mikołaj. – Daj nam choć raz zdecydować samym, bracie, bo nie chciałbyś chyba doczekać się czterech kolejnych Przecławów. Na Sanok!

* * *

Dopadli Zegarta i jego pachołków na starym trakcie wiodącym do Dynowa, niemal na pół stajania przed Huluczem. Nie było czasu na żadne zasadzki, podchody czy fortele. Ujrzawszy szarawe hunie, burki i czapy sabatów, Dydyński pochylił się w kulbace i pomknął skokiem za ludźmi Stadnickiego.

Podkowy załomotały na gościńcu; konie wyciągnęły łby i stuliwszy uszy, poszły w skok, w półbieg, a gdy wiatr zaświszczał im w rozwianych grzywach – w cwał. Dydyński wysforował się przed braci na swym husarskim wierzchowcu, na Białonóżku, który od trzech lat dzielił z nim dzielnie wszystkie zwady, pojedynki, zajazdy, sejmikowe rąbaniny i niewolę u Diabła Stadnickiego. Prześcignął dzianety, podjezdki, wszedł na ogony kościstym sekielom Węgrów!

Zegart nie był głupcem. Słysząc nadchodzący ogłuszający tętent kopyt, obejrzał się, krzyknął coś do sabatów, a potem wszyscy jak na komendę uderzyli konie ostrogami. Zausznik Diabła bał się zaryzykować zbrojne starcie, a stolnikowic w duchu przyznawał mu rację. Zegart wiedział dobrze, że ktoś, kto uszedł cało z rąk Aleksandra Sienieńskiego, wymorduje jego sabatów równie łatwo, jak pijany szlachcic gasi szablą płonące świece w karczmie. Z dwojga złego wolał zatem zaufać rączości kopyt swego wierzchowca.

Konie rwały jak szalone, niby lotne ptaki, jak czajki, które długo lecą nad ziemią, zanim ostatecznie zerwą się do lotu ze stepu Ukrainy. Spod kopyt leciał żwir, kamienie, woda i błoto na rozmokłym trakcie. Na czele uciekających pędził Zegart na bułanym perskim argamaku, za nim sabaci na małych, kościstych siedmiogrodzkich sekielach i bahmatach. Dalej stolnikowic, który wysforował się na siwym polskim wierzchowcu na czoło pogoni, potem bracia Dydyńscy, a na końcu Szawiłła i Berynda na pokrytych pianą Wołoszynach. Wierzchowce Zegarta i jego pocztu nie były tak zmęczone jak Dydyńskich. Jednak poza koniem łańcuckiego sługi wszystkie były znacznie słabsze, jako że bracia z Niewistki siedzieli na dobrych, rosłych dzianetach, rumelijczykach i polskich rumakach – rączych i śmigłych, powstałych z połączenia najlepszych klaczy i ogierów sprowadzanych z Turcji z końmi andaluzyjskimi, włoskimi i niemieckimi.