Jak wicher przebyli zakręt gościńca biegnącego wzdłuż rozległej doliny Sanu. Byli tuż przed Huluczem; w miejscu gdzie gęsty sosnowy bór schodził z łagodnych wzgórz aż do samego nurtu rzeki. Przemknęli przez las pełen zwalonych, spróchniałych drzew, przez pola i nadrzeczne łęgi i jak burza wpadli w opłotki wioski.
Trakt przechodzący przez wieś pełen był ludzi, kolas i chłopskich wozów, do których zaprzężono niskie, długowłose, czerwonawe bojki. Kmiecie i zagrodnicy rozpierzchli się z wrzaskiem, gdy zobaczyli pędzącą w ich stronę gromadę konnych, porzucając kosze, garnki, hołoble, widły i chomąta. Wnet stratowały je, wdeptały w ziemię kopyta rozszalałych koni, które przemknęły jak orkan wzdłuż długich teleg, płotów i parkanów.
Nagle z zagrody po prawej, z głębi ciężkiej dębowej bramy wyjechał na trakt chłopski chmyz ciągnący wyładowaną kolasę. Niespodziewający się niczego kmieć zagrodził drogę Dydyńskim zaraz po tym, gdy obok chałupy przemknął Zegart i część jego pocztu. Widząc nadciągających jeźdźców, chłop wrzasnął, cisnął lejce i zrejterował z wozu, przytrzymując słomiany kapelusz na łbie.
Przedostatni z umykających sabatów wpadł z krzykiem na kolasę, jego koń wyłamał się przed skokiem, zarył kopytami w ziemi tuż brzed burtą, zrzucając jeźdźca prosto na gliniane garnki, dwojaki i kosze. Węgier fiknął kozła, wylądował na stosie potrzaskanych skorup, przewalił się przez kolasę, padł w błoto.
Ostatni z uciekających ściągnął wodze w lewo, skręcił z traktu prosto w ogród wokół niskiej, pociemniałej ze starości chyży. Jego koń przesadził polski płot z plecionki, wpadł na zagony i grządki, runął jak oszalały na podwórze, gdzie przy chałupie suszyły się chusty, prześcieradła i białe koszule. Przerażony sekiel wpadł w chłopskie pranie, zrywając powrozy jak wątłe nitki, wypadł z kłębowiska okryty łopocącymi płótnami, a jeździec zleciał z kulbaki zaplątany w bieliźnie, zwalił się między dębowe beczki i antałki przy bocznym okienku chałupy.
A stolnikowic skierował konia prosto na tarasujący drogę wóz. Jego wierzchowiec skoczył zwinnie, przesadził obie burty, a potem pomknął za umykającymi wrogami. Tuż za nim pokonał przeszkodę Zygmunt, potem z krzykiem Mikołaj, wreszcie Łukasz, Berynda i dwóch pachołków Dydyńskich. Szawiłła był ostatni; jego koń zawadził w przelocie tylnymi kopytami o wysoką burtę wozu, zdruzgotał deskę, a kiedy wylądował na ziemi, zwolnił, odstał od pogoni, kulejąc na tylną nogę.
Jacek Dydyński pochylił się w kulbace, wtulił twarz w rozwianą końską grzywę...
– Leć, Białonóżku – wyszeptał – leć ile sił!
Husarski rumak pomknął jak stepowy wiatr. Przemknęli obok Dębnika i wzniesionej na owym wzgórzu cerkwi, zbudowanej jeszcze za Zygmunta Starego. Wypadli na wąską, błotnistą drogę prowadzącą prosto jak strzelił między świeżo zaoranymi polami. Zegart obejrzał się, krzyknął, widząc, iż pogoń zbliża się coraz bardziej, a potem desperackim ruchem sięgnął po półhaka. Sabaci także porwali za pistolety. Dydyński zobaczył czarne otwory luf łypiące nań groźnie niby oczodoły kostuchy, pomodlił się, polecił duszę Bogu. Półhaki, puffery wypaliły z hukiem i błyskiem, lecz kule wystrzelone w tak szaleńczej gonitwie poszły panu Bogu w okno. Jedna, widać przypadkiem, zdmuchnęła sobolowy kołpak z łba Mikołaja, inna zaświszczała Dydyńskiemu nad uchem.
A potem koń Zygmunta zwalił się z kwikiem i rżeniem; jeździec fiknął kozła nad łbem, padł prosto w błoto, przeturlał się po ziemi...
Gnając jak szaleni, wpadli do podmokłych olchowych zagajników, przemknęli przez zbity gąszcz, przeskakując nad zwalonymi pniami drzew; pognali dróżką wiodącą wzdłuż nadrzecznych łęgów i mokradeł porośniętych trzcinami i tatarakiem. Z szumem, z łoskotem skrzydeł zerwały się z nich ogromne stada kaczek i dzikich gęsi powracających wraz z wiosną w rodzinne strony.
Konie dobywały wszystkich sił. Płaty białej piany odpadały z boków wierzchowca Dydyńskiego, toczyły się z pyska. Ale sekiele sabatów odstawały od Zegarta, zostawały w tyle.
Jacek dopadł ostatniego z uciekających. Ciął go z zamachu przez łeb, zwalił na trakt. Pędzący cwałem wierzchowiec zarżał dziko, skręcił w bok, przyspieszył, zrównując się z następnym koniem.
Kolejny sabat przeczuł, że pościg jest już o krok. Zaciął rozpaczliwie nahajką. Skórzany bat chlasnął stolnikowica po gębie, zakręcił się wokół prawej dłoni. Pachołek Zegarta pociągnął go do siebie, chcąc wyłuskać przeciwnika z kulbaki. I być może udałoby mu się to, gdyby Jacek nie chwycił się kuli przedniego łęku, nie osiadł mocniej w siedzisku.
Stolnikowic szarpnął dwa razy ręką, wyrywając nahaja z dłoni sabata. A potem ciął go po plecach szablą, zdruzgotał lewy bark, zrównał się z jego koniem, uderzył rękojeścią broni w łeb. Sabat zakwiczał jak zarzynana świnia, ale nie wypadł z terlicy. Trzymał się rozpaczliwie końskiego grzbietu, pokrwawiony i porąbany, jak tonący uczepiony ostatniej deski z rozbitego statku. Na taki upór stolnikowic mógł poradzić tylko jedno. Wypuścił z ręki szablę, która zawisła na temblaku, porwał wroga za kark, wyciągnął go z terlicy, a potem zrzucił wprost pod kopyta. Sabat zawył, zaskrzeczał, dostał w głowę kopytem i potoczył się po trakcie jak bezwładny tobół.
Dydyński ponaglił konia ostrogami. Husarski wierzchowiec dawał z siebie wszystko, gnał jak orkan z wyciągniętą szyją i zbliżał się, zbliżał coraz bardziej do najwierniejszego sługi Stadnickiego. Stolnikowic krzyknął tryumfalnie, widząc, iż tylko dwaj sabaci dzielą go od Zegarta...
Wpadli do lasu porastającego obniżenie pomiędzy wzgórzami, rwali wąską przecinką wyciętą w zieleniącym się wiosną młodniaku, pędzili przez polany zarośnięte paprociami i malinowe chruśniaki.
Zegart porwał za drugiego półhaka. Obrócił się w łęku i strzelił. Ale nie w Dydyńskiego. Z rozmysłem wpakował kulę prosto w pierś konia ostatniego z sabatów. Wierzchowiec zakwiczał, opuścił łeb, skulił się, potknął raz, drugi. A potem zwalił na ziemię, tarasując wąską ścieżkę, kwicząc, bijąc kopytami...
Koń Dydyńskiego znowu okazał się wart swej ceny. Niemal w ostatniej chwili uskoczył w bok, wpadł w krzaki, chrusty chłoszczące jeźdźca kolczastymi gałęziami, wychynął na wąską, wydeptaną przez zwierzęta ścieżkę wijącą się równolegle do leśnego duktu, którym uciekał Zegart z ostatnim już sabatem.
– Leć, Białonóżku! – wyszeptał Dydyński wprost do ucha najwierniejszego przyjaciela szlachcica. – Bierz ich.
Koń dobył z siebie ostatka sił, resztek fantazji i cnoty. Rwał ścieżką jak jeleń, a stolnikowic niemal w ostatniej chwili pochylił się w siodle, kiedy rumak szybko jak wiatr przemknął pod zwieszającym się nisko konarem drzewa. Wierzchowiec skoczył zwinnie nad spróchniałą kłodą, wpadł w przerwę między drzewami, skręcił na dukt tuż za uciekinierami. Zegart zawył z rozpaczy. Z rozmachem zdzielił rękojeścią pistoletu ostatniego ze swoich sług, popchnął go, chcąc zwalić z końskiego grzbietu wprost pod kopyta Białonóżka – aby za wszelką cenę kupić sobie choć chwilę przewagi. Sabat krzyknął, porwał za rękaw delii Zegarta, młócił rozpaczliwie rękoma, szlochał i kulił się. Zegart walił go raz za razem – po łbie, po rękach i skulonym grzbiecie. Wreszcie przydzwonił mu w skroń, odepchnął, poprawił głownią pistoletu, aż zadudniło, i zrzucił wprost pod nogi wierzchowca stolnikowica.
Nic tym nie zyskał! Węgier zniknął pod kopytami, stratowały go podkowy Białonóżka i pędzące za nim konie braci Dydyńskich. A Jacek nad Jackami nie oddalił się nawet na piędź.
W ostatniej desperacji Zegart zdarł z ramion delię i cisnął ją na łeb wierzchowca swego prześladowcy. W chwilę później pozbył się pistoletów, wyrzucił olstra, sakwę, kołpak, niczym Tatar uchodzący przed pościgiem. Ale prześladowca nie odpuszczał, dochodził zdobyczy jak wilk. Już, już gorący dech konia stolnikowica owiewał kark ofiary, już Białonóżek dotykał pyskiem zadu wycieńczonego biegiem argamaka!