Выбрать главу

A potem wypadli na błotnistą łąkę. Wierzchowiec potknął się, wpadł głęboko w błocko, zrzucając jeźdźca. Sługa Diabła przekoziołkował w wysokiej trawie, przeturlał się, lecz zaraz poderwał na nogi, chwycił za szablę.

Jacek zawrócił konia, podjechał do Zegarta. Ciął raz, drugi, złożył się do zwodu, a potem obalił wroga cięciem w łeb. Zeskoczył z kulbaki i przyłożył mu pióro szabli do szyi.

Zegart padł na kolana, wytrzeszczył oczy, złożył ręce jak do modlitwy, widząc nadciągających Dydyńskich, Beryndę i Szawiłłę.

– Łaski, jaśnie wielmożni panowie! Litości i miłosierdzia! – zaskomlał jednym tchem. – Ja wszystko oddam, wszystko poświadczę, uczynię, co tylko chcecie, jeno nie zabijajcie!

– A dupy też nam nadstawisz?! – zakrzyknął groźnie Mikołaj.

Zegart był tak przerażony, że odruchowo wyciągnął rękę w kierunku pasa, a wówczas Dydyński zmacał go po przyjacielsku płazem szabli po łbie.

– Dawaj list! Ten od Turków, który twój pan dostał od Gedeona... Tfu! Od Hrynia Kardasza.

Zegart zawahał się, rozejrzał, jakby w poszukiwaniu pomocy, ale otaczały go same ponure i nieprzystępne gęby braci Dydyńskich. Resztki odwagi zmiękły w jego sercu jak wosk na świecy. Dygocącymi rękoma rozsznurował czarną sakwę, wyciągnął z niej zwinięty w rulon dokument, podał stolnikowicowi. Dydyński gwizdnął przeciągle.

– Co z nim zrobimy? Mości Berynda, decyduj. On waściny zaścianek najechał, ciebie i braci chciał do pługa przymusić.

– Ja pamiętliwy nie jestem – wzruszył ramionami pan Bieniasz Dwernicki. – Krwi jego nie chcę. Starczy, że go z szat rozdziejemy i posadzimy gołą rzycią w mrowisko. Co wy na to, mości Zegart? Wytrzymacie do rana, to pożyjecie. A i podagra was nie będzie trapić na starość. Nie ma lepszego leku na przeklęte choróbsko jak jad mrówek. Tych czerwonych, największych!

Zegart rozejrzał się żałośnie i zaryczał, jak gdyby mrówki już teraz dobierały się do jego jajec.

– To może ja jednak dam dupy?! – zasugerował nieśmiało.

Tym razem zaryczeli bracia Dydyńscy. Ale ze śmiechu.

* * *

Szmul ze Stefkowej, uczony Żyd liski, którego Dydyńscy wyciągnęli nocą z domu, obiecując czapkę czerwonych złotych, odchrząknął, rozprostował pożółkłe, wytłuszczone karty tureckiego pisma i zbliżył je do płomienia świecy. Długo wpatrywał się w pokręcone znaki, aż wreszcie powoli, z namysłem wypowiedział pierwsze słowa:

Bismi r-Rahmani r-Rachim

W imię Allacha Miłościwego, Miłosiernego! Chwała i sława nieskończona Temu, którego istnienie jest konieczne, szczodremu rozdawcy łask, który posoką ściekającą z ciał giaurów ugasił i stłumił płomień nienawiści i mściwości nieprzyjaciół naszych rakuskich – wyznawców złych zasad.

Oto jarłyk dany Hrynowi Kaydaszowi, słudze Stanislausa Stadnieckiego, od Urum Murzy wielkodusznego i najłaskawszego, z ojca i dziada poddanego Porty Czyngischańskiej, dzięki wielkoduszności i wspaniałości owej Porty, która przypomina gniazdo ptaka huma. Spisany przez Mehmeta, biedaka nieuczonego i mało oświeconego, z łaski najwznioślejszej mego pana – kadiego, dla perkałuby chocimskiego, aby rzeczonemu Kaydaszowi, jego sługom i niewolnikom nie wzbraniał przejazdu przez granice Porty. I w tym względzie żadnych nie doznawał przeszkód tak od wiernych Bogu muzułmanów. Albowiem postanowiona została ugoda pomiędzy panem mym z mocy Boga i proroka jego Mahometa a giaurem niewiernym, niewolnikiem nikczemnym, Styanislausem Stadnieckim ze Żmigrodu, roku 994, piątego dnia miesiąca dżiemazieleuwel, w pozostającej pod Bożą opieką Kaffie, chronionym i wspomaganym przez Boga miastem w ziemi Krymskiej. Natchniony mocą Boską Stadniecki ze Żmigrodu, niewolnik najnikczemniejszy w węgierskiej stronie pojmany, czołem memu panu bił i żałując głośno błagał, aby Pan mój z niewoli go zwolnił, w której od roku w Czufut Kale pozostawał, albowiem pojął giaur ów swój błąd, zrozumiał, co mu wolno, a czego nie wolno, co może, a czego nie. Przeto błagał pana mego Urum Murzę, aby odjechać mógł do Lechistanu, w zamian zaś za swą osobę obiecywał dostarczyć trzydziestu giaurów niewiernych, możnych panów, którzy jako niewolnicy służyć będą. Niewiernych tych, którzy się zowią Dvernyczczy przyprowadzić ma inny giaur, Hryn Kaydasz, na czole klejmem oznaczony. W zamian za onych niewolników, Stadniecki wolność uzyska. Litując się tedy nad robakiem Bożym, kazał mój pan Urum Murza rzeczonemu Kaydaszowi jarłyk dać na sprowadzenie szczęśliwe owych giaurów do Porty. Oby Bóg Najwyższy zawsze spełniał pragnienia najszczęśliwszego Pana mego, darząc go długim życiem oraz wiecznym szczęściem. Na Ducha Wiecznego Amen.

Zapadła cisza.

– Prawdę mówił mi Stadnicki na brodzie pod Hoczwią – wyszeptał Dydyński. – Hryń Kardasz, któregoście widzieli w Dwernikach, nie był sługą nieboszczyka Prandoty, ale wodzem tej wyprawy. On namówił waszych ojców do pójścia na Wołoszczyznę, on wyprowadził ich z Rzeczypospolitej na pewną niewolę... Jednego tylko nie pojmuję – dlaczego wrócił do Korony dopiero teraz? Dlaczego pojawił się tutaj po tylu latach, i to z bliznami po kajdanach? Ale pal to diabli, teraz niechaj zagrają nam do tańca działa! Mości Bieniaszu... Cóż mamy czynić?

Jeśli Dydyński myślał, że Dwerniccy rozszlochają się albo omdleją, tedy się mylił. Berynda położył dłoń na rękojeści szabli i podkręcił wąsa. Bo nie był to już ten sam Bieniasz Dwernicki herbu Sas, który z pokorą w głosie chciał przyjąć Stadnickiego i giął kark przed możnym chamem Smoliwąsem. Z tyłu w szeregach szlachetków z Dwernik zaświstały dobywane z pochew ostrza, podniosły się okrzyki wściekłości. Dydyński widział ich srogie, poznaczone bliznami oblicza i złe spojrzenia. Tak, to nie byli ci sami Dwerniccy w huniach i sukmanach, którzy orali rolę na zaścianku i z trwogą wypatrywali jutra, ale szlachcice pewni swej siły i prawa, gotowi na śmierć i życie dla ratowania ojcowizny.

– Biada Kardaszowi – powiedział spokojnie Berynda. – Bo gdy go dopadniemy, to zarąbiemy kłamliwego sukinsyna!

– Tom chciał usłyszeć – mruknął Dydyński.

* * *

Do Przemyśla dotarli następnego dnia rano. Przejechali rysią przez drewniany most od strony Zasania na zmordowanych, spienionych koniach. Poranek był mokry i wilgotny, ale mgły unosiły się tylko nad wezbranym Sanem, nie przesłaniając widoku. Gdy zjeżdżali ze wzgórza, roztoczyła się przed nimi rozświetlona wiosennym słońcem panorama miasta – opasanego wyniosłymi murami z cegły i kamienia, zjeżonego dachami warownych bram i baszt. Spoglądając od wschodu, widzieli wyniosłą Bramę Grodzką wiodącą do zamku, dalej majaczył zielonkawy dach i zwieńczenie katedry przemyskiej, błyszczały w słońcu mokre od rosy kopuły wieży zegarowej ratusza. Bliżej, u wyjazdu na most, wznosiła się szeroka, przejazdowa Brama Wodna, idąc wzrokiem dalej na zachód, patrzyli na baszty Kuśnierską i Rymarską; za nimi widniała wyniosła Brama Senatorska zwana także Lwowską, fundowana przeszło pół wieku temu jeszcze za króla Augusta. Za nią zaś piął się w niebo stromy, schodkowy dach katedry prawosławnej Świętego Jana Chrzciciela. Przemyśl bowiem, jak wiele miast na Rusi Czerwonej, miał dwóch biskupów obu obrządków – katolickiego i wschodniego, to jest Macieja Pstrokońskiego i Michała Kopystyńskiego. Miał także siedemnaście kościołów i cerkwi, których krzyże wznosiły się na tle błękitnego, pogodnego nieba, dziesięć domów zakonnych, liczne młyny, folusze, kuźnie, browary i gorzelnie, a także bodaj ze trzy zamtuzy, nie licząc miejskiego, doglądanego wedle starodawnego obyczaju magdeburskiego przez poczciwego kata.

Gdy przejechali pod wyniosłym sklepieniem ceglanej Bramy Wodnej, niepokój Jacka nad Jackami począł wzrastać. Już w trakcie drogi, pod Przemyślem, dowiedzieli się od proszalnych dziadów i frantów, że do miasta zjechał wczorajszego wieczoru jakiś ponury i wielki chłop z piękną panną, który sypał złotymi dukatami i zaraz chciał brać ślub. Wnet znalazł się chętny ksiądz, wszelako gdy ów zarośnięty chłopisko ciągnął pannę do katedry – widać po jej niewoli – dała mu w gębę przy ludziach, z czego zrobiło się zaraz wielkie zbiegowisko. Po tym zdarzeniu stolnikowic poznał od razu, iż panną mogła być tylko Konstancja. Ślub został zatem odroczony, jednak kiedy miał się odbyć i czy w katedrze – tego już nikt nie wiedział.