Jak wicher wpadli w ulicę Mostową, roztrącając mieszczan i przekupniów, płosząc konie. Przemknęli nią jak duchy i wypadli na rynek, pomimo wczesnej pory zastawiony straganami, budami, kramami, ławami i jatkami. Dydyńscy wpadli w kłębowisko ludzi, krzycząc, rozganiając przechodniów, pryskając błotem i wodą z mętnych kałuż na ławy, towary i pałuby. Przegalopowali obok podsieni ratusza ukrywających grube, okute drzwi do kramów, przecięli Grodzką, wstrzymali konie dopiero w wąskiej, zastawionej kolasami uliczce Świętego Jana wiodącej wprost do katedry łacińskiej.
Kiedy dotarli na miejsce, gdy zarysowała się przed nimi ciężka fasada kościoła, niespodziewanie rozdzwoniły się dzwony na drewnianej wieży obok kaplicy Drohojowskiego. A Jacek nad Jackami wiedział już, że chyba przybywali za późno...
Zeskoczył z kulbaki wprost na schody, a potem pomknął ku ciężkim, dwuskrzydłowym drzwiom do katedry, dobywając w biegu szabli. Gdy ostrze zalśniło w słońcu, dokoła rozległy się piski i krzyki. Jakaś kobieta zagarnęła z placu przed katedrą dwoje małych dzieci. Ktoś cisnął kosz wyładowany rogalami i umknął za przypory, kilku strojnych mieszczan rzuciło się do ucieczki ku zamkowej furcie, wiedząc dobrze, co znaczy szabla w ręku Dydyńskiego. Nie poruszył się tylko stary żebrak Tomala rozparty wygodnie na kamiennych stopniach, który niejedno już w Przemyślu widywał, a z racji swego wieku nie lękał się ani tatarskiego najazdu, ani nawet odwiedzin konfederatów wojskowych.
Dydyński wpadł do mrocznego wnętrza niczym niegdyś proboszcz Orzechowski, kiedy dowiedział się, że w przemyskiej katedrze jego najzawziętszy wróg – biskup Dziaduski – rzuca nań klątwę i anatemę, krzycząc: „Fiat, Fiat” i ciskając świece. Ogromna nawa rozświetlona snopami świateł przedostających się przez wysmukłe, ostrołukowe okna zdobione witrażami była prawie pusta. Kilka starych bab i przekupek modliło się w ławach, a przy głównym ołtarzu zgromadził się nieliczny tłumek mieszczan i pospólstwa.
Dydyński kroczył ku prezbiterium, szedł pobrzękując ostrogami, a za nim pędzili jego bracia, pośpieszali Dwerniccy z minami, które zatrwożyłyby wszystkie skrzydlate cherubiny w niebie. Był coraz bliżej. Gawiedź i plebs rozstępowali się przed nim, mieszczankowie cofali, widząc szablę w dłoni stolnikowica, zmykali do kaplic, za ogromne kolumny wzniesione z kamiennych ciosów, trwożliwie wystawiali głowy spoza ławek i drzwi, wypatrując sposobności do ucieczki.
A przed ołtarzem, na podwyższeniu, stał Kardasz w przepysznym karmazynowym żupanie, z pałaszem przy boku. Mocarną, wielką jak bochen chleba ręką trzymał za ramię Dwernicką, która ubrana była w ten sam postrzępiony i porwany żupan, w którym na bród pod Hoczwią przyprowadził ją Stadnicki. Jej ręka związana była stułą z drugą dłonią Kardasza...
Jezu Chryste! – jęknęło coś w duszy Dydyńskiego. To już, stało się... Za późno!
Kiedy podchodził bliżej, Kardasz obrócił się i spojrzał chmurnie w stronę wejścia do katedry. A kiedy dostrzegł Dydyńskiego, tłoczących się za nim jego braci i szaraczków z zaścianka, których tak haniebnie zdradził, zadygotał i zbladł.
Jacek nad Jackami mógłby przysiąc, że po raz pierwszy zobaczył na obliczu tamtego lęk.
– Niespodzianka! – krzyknął, aż echo zawtórowało mu spod sklepienia katedry. – Zostaw Konstancję, psi synu, i przypomnij sobie, jak żeś zaprzedał poganom Dwernickich! Nadeszła godzina zapłaty!
Kardasz przyciągnął do siebie Konstancję, wyrwał zza pasa kindżał i przyłożył jej do gardła.
– Odstąp, Dydyński! – warknął i rozejrzał się dokoła takim wzrokiem, jakim spogląda wilk osaczony w norze przez gończe psy. – Bo twoja dziewka nigdy nie zaśpiewa ci do snu!
– Pax! Pax! – zakrzyknął cienko ksiądz. – Pax między chrześcijany...
– To wywołaniec! – huknął Berynda. – Chrześcijan Turkom sprzedał! Brać go! Na zamek starościński! Do wieży skurwego syna!
Dydyński pierwszy skoczył ku Kardaszowi, niewiele przejmując się ostrzem, które zawisło tuż nad gardłem Konstancji. Wówczas Hryń jednym kopnięciem przewrócił ogromny, ważący prawie cetnar, odlany z brązu kandelabr z czterdziestoma, a może i więcej świecami. Ciężki lichtarz zwalił się wprost pod nogi Jacka, Dydyński potknął się, padł na kolana, a Kardasz skoczył w bok, popchnął wymachującego krzyżem księdza na biegnącego ku niemu Beryndę. A potem, widząc gnających ku niemu Dwernickich, jednym ruchem porwał z ziemi ciężką dębową ławę, zwalając z niej dwie rozmodlone staruchy. Stęknąwszy obrócił ją w rękach, a potem cisnął z całych sił na prześladowców.
Podniósł się krzyk, jęki i złorzeczenia, kiedy dębowa ława spadła na łby, ręce, piersi i żywoty Samuela, Mikołaja, Beryndy i pozostałych Dwernickich, zwaliła ich z nóg, zadudniła głucho, gdy spadła na kamienną posadzkę, przygniatając nogi i ręce. A Kardasz, zyskawszy kilka chwil przewagi nad wrogami, zarzucił Konstancję na lewe ramię jak małą dziewczynkę i skoczył ku kaplicy Drohojowskich, w stronę drewnianych bocznych drzwi z katedry.
Zygmunt i Stefan pognali za nim. Podkute buty załomotały na kamiennej posadzce, wrzaski, krzyki i nawoływania odbiły się gromowym echem od wyniosłych sklepień i kolumn katedry.
Hryń kopnięciem otworzył okutą furtę, wypadł na zewnątrz i wówczas zrozumiał, że popełnił błąd. Nie było stąd wyjścia na ulicę – drzwi prowadziły do drewnianej dzwonnicy. Jedyna droga wiodła w górę, po krętych, spróchniałych, sypiących się schodach.
Kardasz rozejrzał się jak wilk schwytany w potrzask. Furta nie miała zasuwy, a w zasięgu wzroku nie dostrzegał nic, czym mógłby zaryglować drzwi. W ostatniej desperacji rzucił się ku szczytowi wieży.
– Łapać go! – krzyknął Jacek Dydyński, który poderwał się na nogi i wpadł zaraz za braćmi do drewnianej wieży. – Na dzwonnicę!
Z łoskotem podkutych butów, z trzaskiem pękającego, skruszałego drewna popędzili w ślad za umykającym Kardaszem. Wieża była wysoka, smukła, a schody strome i wąskie. Samuel potknął się, padł z krzykiem, kiedy zmurszała deska pękła mu pod nogą, uderzył czołem o stopień, wypuścił z ręki szablę, która z brzękiem zsunęła się niżej.
– Uważać! – ryknął Mikołaj. – Tu wszystko w proch się sypie!
Jacek nad Jackami wyprzedził wszystkich; sforsował pierwszy zakręt, drugi, trzeci... Zatrzymał się, gdy wyżej dostrzegł małą drewnianą platformę załadowaną balami, tarcicami, ciężkimi dębowymi beczkami. Zobaczył, jak Gedeon przemknął obok rusztowania i wyciągniętym z pochwy pałaszem przerąbał dwie belki wspierające deski. Z hukiem i łoskotem na schody poleciały kantówki, wielkie, dziesięciowiadrowe beczki, bale i deszczułki.
– Na bok! – wykrzyknął Dydyński. – Pod ścianę!
Ogromna beka z łoskotem pędziła wprost na stłoczonych za zakrętem ludzi! A jednak nie dotarła do celu, nie zmiotła nikogo... Osłabione deski schodów pękły pod jej ciężarem, załamały się z trzaskiem. Z ogłuszającym hukiem runęły dźwigary i szerokie bale podtrzymujące stopnie, w chmurze pyłu zwaliła się w dół część klatki schodowej. W jej miejscu była teraz ogromna dziura, z której sterczały potrzaskane tarcice i ostre zadziory.
Nadzieja Dydyńskiego runęła w pustkę razem ze schodami. Zatrzymał się nad przepaścią, której nie mógłby przeskoczyć, nawet gdyby dosiadał uskrzydlonego konia.
– Dawać drabiny! – krzyknęli zza jego pleców Dwerniccy.
– Nie ma czasu! – jęknął Dydyński. – Muszę się tam dostać!
– Nie przefruniesz, bratku! – rzucił Mikołaj.
– Nie muszę! – krzyknął Dydyński, bo olśnienie spadło nań jak grom z jasnego nieba. – Bierzcie mnie na ręce i wrzućcie tam, na górę!
– Oszalałeś?!
– Nie, bracie. – Dydyński gorączkowo szarpnął go za rękaw. – Weźmiecie rozpęd, rzucicie z całej siły...
– Zabijesz się! Rozwalisz sobie łeb!
– Spadnę na schody jak kot na cztery łapy, bracie! Nie ma czasu!
– Dobrze – mruknął Mikołaj. – Jezus Maria, co my robimy...