Выбрать главу

Ciął z całej siły, walił pałaszem jak młotem w kowadło, aż iskry szły spod zderzających się ostrzy. Dydyński uniknął ciosu niespodziewanym zwodem, rąbnął go w łeb, chlasnął po boku, po lewej ręce. A jednak Kardasz był niewzruszony niczym głaz. Cios szablą rzucił go na kolana, krew z rany na łbie spłynęła na oczy. A wówczas ciął w linę z lewej, na której zawieszony był pomost. Dostał od stolnikowica pchnięcie pod żebra, ale nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. Z rykiem wściekłości rozrąbał kolejną linę, jeden koniec pomostu opadł w dół, a drugi stanął dęba.

Zlecieli na dół, na kolejne rusztowanie ustawione przez czeladników naprawiających dzwonnicę. A kiedy deski pękły z trzaskiem pod ciężarem Gedeona, zwalili się na kolejny pomost, zatrzymali w chmurze pyłu, słuchając złowieszczego skrzypienia lin i ogłuszającego dźwięku dzwonów.

– Dwadzieścia jeden lat siedziałem z nimi na ławie! – ryknął Kardasz. – Nie dawali mi spać, chcieli ubić. Kiedyś wybili mi oko, omal nie zadławili łańcuchami, zanim nie uspokoił nas korbacz nadzorcy. A ja czekałem... Poznałem wszystkie ich tajemnice, gdy przysłuchiwałem się rozmowom. Kiedy umarł ostatni, wiedziałem, że muszę wrócić, by zemścić się na Diable Łańcuckim. I byłem pewien, że najlepiej będzie uczynić to w skórze Dwernickiego! Odnalazłem jarłyk i powróciłem, aby pokazać Stadnickiemu, że żyję! I zdeptać go, choćbym miał przy tym zetrzeć w proch całe Dwerniki z szaraczkami i ich śmierdzącą chudobą!

Zwarli się znowu. Dydyński ciął Kardasza w łeb, po raz kolejny chlasnął po barku, rozrąbał ucho, aż krew trysnęła na drewniane bale. Hryń zaśmiał się charkotliwie.

– Czy ty wiesz, człecze, dzięki czemu przeżyłem galery? Zaprzedałem duszę diabłu! Kiedy Dwerniccy zawodzili litanię, modliłem się do biesów i czartów. Wyłem do Lucyfera, aby pozwolił mi wyjść z tego cało. Oddałem niebo i raj za zemstę, za chwilę, w której złapię za gardło Stadnickiego!

– Dlaczego tego nie zrobiłeś?! Po co darowałeś mu życie?

– Bo miłuję Konstancję! – ryknął Kardasz. – Dla niej poniechałem zemsty, wydałem cię, oddałem mu jarłyk, który był wyrokiem na szyję Stadnickiego. Zbyłbym się wszystkiego za jeden uśmiech, za jej włosy, ciało, duszę! Nigdy jej nie dostaniesz, panie bracie! Bo ona jest żoną Hrynia Kardasza!

– Więc będzie wdową! – ryknął Dydyński. – I wtedy ją poślubię!

– Zdrajco! – ryknął Kardasz, gdy starli się znowu na wąskiej kładce, rąbali bez litości, bez miłosierdzia; kiedy dostał cięcie w łeb, szabla chlasnęła go po piersi, przecinając żupan. – Zaprzysiągłeś mi posłuszeństwo! Złamałeś słowo, bo ciągle jesteś moim sługą!

– Oszukałeś mnie i wydałeś Diabłu!

– Słowo jest słowem! Łżesz jak pies, mości Dydyński. Złamałeś parol dany Stadnickiemu, złamałeś przyrzeczenie zaprzysiężone mi na krzyż wtedy, po bitwie w Dwernikach...

Dydyński roześmiał się lodowato.

– Ofiarowałem ci się na siedem miesięcy służby. Ani tygodnia krócej, ani dnia dłużej. Zaprzysiągłem ci w Święto Archaniołów, dwudziestego dziewiątego września! A dziś jest trzydziesty aprilis! Nasza umowa jest skończona! Nic nie jestem ci winny!

Kardasz zawył ze złości. Jednym ruchem odrzucił pałasz, który z furkotem poleciał w górę, wbił się w drewnianą belkę obok dzwonu Dziaduskiego. A potem rzucił się z gołymi rękoma na Dydyńskiego!

Stolnikowic ciął go w brzuch, wytaczając kwartę czerwonej krwi, chlasnął w policzek i w skroń, a potem, widząc bezcelowość swych wysiłków, wskoczył na schody i pomknął na górę. Kardasz szedł za nim, powoli, z okrutnym uśmiechem na zakrwawionej twarzy przypominającej teraz oblicze diabła, co na chwilę wychynął z piekielnej otchłani.

W chwilę później stolnikowic nie miał już dokąd iść. Był na najwyższym piętrze dzwonnicy, nad dębowymi progami, na których wisiały najcięższe dzwony. Wstąpił tyłem na najszerszą z belek i cofał się wpatrzony w prześladowcę.

– Czas do piekła, mości Dydyński – wycharczał Kardasz. – Szabla ci się nie przyda, nie zabijesz mnie tutaj! Pójdź w me ramiona, ukręcę ci łeb szybciej, niż myślisz. Nie bój się, nie zaboli...

Dydyński ciął go z zamachu w łeb, poprawił w pierś, chlasnął w żywot.

Kardasz przyjął cięcie na lewy bark, chwycił ostrą klingę nieuzbrojoną prawą dłonią, ścisnął i przytrzymał. Stolnikowic szarpnął za rękojeść i wrzasnął, bo wróg uwięził mu broń jak w kleszczach. Hryń roześmiał się jeszcze głośniej, wyrwał oręż z ręki Jacka nad Jackami. Cisnął szablę na sam dół dzwonnicy!

Pan stolnikowic nie czekał, aż znajdzie się w braterskich uściskach Kardasza. Jednym ruchem wyrwał kindżał zza pasa. Hryń roześmiał się, widząc krótkie ostrze w ręku Dydyńskiego. I rzucił się, aby schwycić wroga wyciągniętymi, pokrwawionymi rękoma!

Jacek nad Jackami nie skoczył na niego. Nie walczył dalej. Zerknął w dół i bez namysłu skoczył z progu! Sam z własnej woli rzucił się w rozwierającą się pod jego nogami otchłań liczącą prawie sto stóp. Lecz nie spadł w pustkę. Uderzył nogami w krawędź największego dzwonu przemyskiej katedry, zjechał po śliskiej krawędzi, popchnął spiżowego smoka własnym ciężarem, zakołysał nim. Stoczył się na bok, na grubą belkę nośną podtrzymującą całą konstrukcję. Spadł, ocierając się o heblowane, gładkie drewno...

Zanim pogrążył się w przepaści, uchwycił kindżał oburącz, wbił go w zmurszałe drewno, głęboko, z całych sił, ścisnął i przytrzymał!

Ostrze pogrążyło się w balu, zarysowało długą, głęboką bruzdę w starym drewnie i wreszcie się zatrzymało. Dydyński zawisł nad otchłanią uczepiony zbawczego kawałka stali. Szlachcic usłyszał cichy trzask, dostrzegł, jak ręcznie kuty i hartowany damast wygiął się w łuk.

Przez długą chwilę życie stolnikowica zależało od tego wąskiego kindżału wykutego przez nieznanego kowala w dalekim Perekopie, na Krymie...

Broń wytrzymała!

Dzwon obrócił się na łożyskach. Wraz z nim przekręciła się gruba dębowa belka. Kardasz zawył, bo nagle stracił oparcie w nogach. Z rykiem ześliznął się z progu, zamachał rękoma i spadł!

Nie... W ostatniej chwili chwycił się szczytu dębowego progu zakrwawionymi rękoma, zawisł obok dzwonu. A potem wsparł się na koronie spiżowej czaszy, wydźwignął w górę, na kołyszącą się belkę dzwonową, przytrzymał lin i zastrzałów.

– Nie tak prędko, mości Dydyński – wycharczał z tryumfem. – Obaj pójdziemy do piekła, ale ty będziesz tam na długo przede mną!

Podciągał się coraz wyżej na rozbujanym progu. Rozglądał w poszukiwaniu broni, a wówczas jego wzrok padł na Konstancję...

– Panieeeee! – zdążył tylko ryknąć. – Nieeeeeeeee!

Dwernicka desperacko odbiła się od drewnianego filaru, zakołysała związana, powieszona za ręce, a potem uderzyła Kardasza obiema nogami, celując prosto w zęby i jedyne oko na zakrwawionym łbie!

Ten cios przeważył szalę. Odrzucił łeb Hrynia w tył, wyzuł z sił, wtłoczył mężczyznę pomiędzy dębowe belki. Jego prawa dłoń od razu straciła oparcie, ześliznęła się po świeżo rozlanej krwi, a lewa ręka nie utrzymała już ciężaru porąbanego ciała.

Kardasz poleciał w dół z rykiem przerażenia, wpadł między dzwony, zawadził łbem o pierwszą czaszę, uderzył plecami w dzwon piętro niżej, potrącił nogą lewar odchodzący od bocznego progu. I zanim wyrżnął z impetem o ziemię, wprawił w ruch wszystkie spiżowe serca szybciej i sprawniej, niźli potrafiłoby to uczynić pięciu najlepszych przemyskich dzwonników...

Ta sztuczka była ostatnią, której dokonał. Miała tylko jedną wadę.

Była nadzwyczaj trudna do powtórzenia.

Hryń Kardasz spadł na sam dół wieży. Jego ciało wyrżnęło z impetem o ziemię, zadygotało. Żył jeszcze, próbował powstać na nogi, dźwigał się z wolna na kolana.

Dydyński puścił prawą ręką zbawczą rękojeść kindżału. Zakołysał się, zachybotał, aż wreszcie chwycił poprzecznej belki. Stęknąwszy, przeniósł tam ciężar ciała, zawisł, podciągnął się z trudem, a potem wywindował na deski. Od razu spojrzał w dół, na zakrwawione, dygocące ciało charakternika.

Stolnikowic nie czekał, aż Kardasz wróci po niego na górę. Skoczył na ostatnie piętro, wpadł na dębowy próg i przeciął pałaszem wroga wszystkie liny podtrzymujące dzwon Dziaduskiego. Ogromna czasza fundowana przez przemyskiego biskupa, pogromcę heretyków i apostatów, poleciała w dół, odbiła się z brzękiem od spiżowych cielsk swych mniejszych braci i ze strasznym hukiem, z brzękiem pękającego spiżu, wbiła w drewnianą podłogę pokryte krwią ciało Hrynia Kardasza.