Dydyński pokiwał smutno głową. Dopiero teraz nabrał pewności, że Diabeł z Dwernik nigdy już nie wstanie.
* * *
Kiedy było już po wszystkim, pan stolnikowic złożył na schodach bezwładne ciało omdlałej Konstancji. Ogromny tłum mieszczan, chłopów i czeladzi zgromadził się przed katedrą. Dydyński oparł głowę dziewczyny na ramieniu, ostrożnie sprawdził puls, po czym ulga odmalowała się na jego obliczu.
– Kostusiu! Ty żyjesz? – jęknął. – Żyjesz po tym wszystkim. Zbudź się, proszę, najmilsza.
A potem wybuchnął płaczem i porwał dziewczynę w ramiona. Jego bracia i Dwerniccy stali dokoła ponurzy i zmęczeni. Berynda zmiął kołpak w dłoniach, ocierał oczy kułakiem.
Wnet sprowadzono cyrulika, który obejrzał bladą jak śmierć dziewkę, nacierał skronie gorzałką, podsuwał pod nos trzeźwiące sole. Nic jednak nie pomagało. Konstancja leżała bez tchu, z głową wspartą na kolanach stolnikowica, z rozpuszczonymi czarnymi włosami opadającymi na kamienne schody. Jacek nad Jackami gładził ją po policzkach i głowie, przytulał jak najdroższy skarb.
– Nie umieraj, mościa panno – wyszeptał. – Nie odchodź, kiedy nie ma już Gedeona...
Tak jakby promień słońca padł na oblicze panny Dwernickiej. Dydyński krzyknął z radości, kiedy jej oczy rozwarły się z wolna i zobaczył w nich niebo.
– Zostaw mnie! – jęknęła Konstancja. – Nigdy nie będę... Puszczaj!
– Moje serce, jego już nie ma.
– Nie ma? – Spojrzała na Dydyńskiego błędnym wzrokiem. – Jacku – wyszeptała – czy my jesteśmy... w niebie?
Zanim zdołał odpowiedzieć, nachylili się nad nią Berynda, Samuel, a potem Mikołaj i Zygmunt Dydyńscy. Konstancja drgnęła, widząc ich ogorzałe, pokryte pyłem, kurzem i bliznami gęby, które niewiele wspólnego miały z obliczami aniołów i świętych.
– Co się z nim stało?! – wyszeptała. – Gdzie on jest?
– Pod Dziaduskim.
– Dziaduskim?
– Spuściłem mu na łeb dzwon biskupa. Tydzień go będą pachołkowie miotłami do wora zbierać. Nie ma już Gedeona, nie lękaj się, moja miła! Posłałem go do piekła, prosto między diabły!
Dydyński porwał dygocącą Konstancję w ramiona, ucałował, przytulił jak dziecko.
– Wiedziałam, że po mnie przyjdziesz – wyszeptała. – Mój panie stolnikowicu, mój Jacku... Siedziałam w lochu, leżałam w trumnie, do której Anna Stadnicka kazała mnie zamykać, ale cały czas wiedziałam, że w końcu mnie uratujesz.
– Ze Stadnickim jeszcze się porachujemy – mruknął Dydyński. – Ale nie kłopocz się o to. Kto nawarzył piwa, będzie je musiał wypić. A ja już dopilnuję, aby w kuflu pana starosty zygwulskiego nigdy go nie zabrakło!
Za nimi od ulicy Grodzkiej zagrzmiały końskie podkowy. Nadjeżdżali hajducy i milicja starościńska z zamku, zwabiona wrzawą, strzałami i biciem w dzwony. Dydyński otarł pot z czoła.
– Co teraz będzie?
– To będzie! – Mikołaj rzucił na kamienny stopień obok Jacka worek – gruby i ciężki, jakby wyładowany był kulami armatnimi. Zabrzęczał miło, gdy padł na ziemię.
– Znalazłem przy koniu Kardasza – zawołał wesoło. – Trzy wsie by można za to kupić. Starczy na dzwony i na basarunki. Nie zbiednieje biskup przemyski po naszej wizycie. A resztą podzielimy się z panami Dwernickimi.
– To od Stadnickiego – rzekł Jacek. – Zapłata za zdradę Dwernickich i oddanie dokumentu. Nie, nie będziemy tego dzielić.
– Co takiego? Po sprawiedliwości, niewiele byśmy bez Dwernickich zdziałali... Ale nam też się trochę należy.
– Nic się nie bój, bracie, wydamy to sprawiedliwie na nas i na panów braci z Dwernik. Wystawimy chorągiew.
– Jaką chorągiew?
– Jak to jaką? Kozacką!
Oczy Mikołaja zrobiły się wielkie jak półmiski na magnackim stole. A potem walnął się w czoło otwartą dłonią, bo w tej jednej chwili zrozumiał wszystko.
Rozdział IX
Koło fortuny
Iure et gladio, to jest prawem i mieczem ● Klęska ● Złupienie Łańcuta ● Piekielne sceny ● Śmierć i chwała ● Pani Stadnicka ● Spotkanie z Przecławem ● Fantastyczne skarby ● Ars amandi ● Pożegnanie z Konstancją ● Na Moskwę!
– Opalińczycy, wasza miłość!
Stadnicki zerknął przez perspektywę. Ale nawet gołym okiem widać było nadciągające poczty i milicję dworską starosty leżajskiego. Na przedzie jechali elearzy Opalińskiego – konna szlachta z pocztami, stająca po kozacku i husarsku; za nimi dzierżawcy i rządcy starostwa leżajskiego. Dalej szli hajducy dworscy w krasnych barwach, później zaś kozacy starościńscy oraz semeni prowadzący wozy skarbne i kolasy uszykowane na kształt małego taboru. Od czasu klęski pod Łukowem w listopadzie zeszłego roku Opaliński obawiał się starcia w otwartym polu i w razie bijatyki z ludźmi Diabła wolał polegać na osłonie z wozów. Przy kolasach kłębiła się luźna czeladź i pospólstwo – chłopi i famulusi zebrani z kilku wsi, często wywodzący się niemal z opryszków, byli beskidnicy, hultaje i swawolnicy wieszający się przy staroście. Był to tłum chciwy i drapieżny, pierwszy do gwałtów i grabieży, ostatni do walki. Jednak Opaliński nie przebierał w żołnierzach – znaczna część starostwa leżajskiego leżała zrujnowana i znikąd nie było pieniędzy na zaciąg doświadczonych wojowników.
Harcownicy Stadnickiego nie odstępowali wojska starosty ani na krok. Krążyli na koniach w bezpiecznej odległości od taboru, krzycząc, nawołując, bijąc z półhaków i bandoletów. Czasem prowokowali drobne utarczki, innym razem doskakiwali do taboru, wywabiali przeciwników, udając ucieczkę; nie dawali chwili spokoju Opalińczykom. Od czasu gdy starosta wyruszył z Łąki do Przemyśla, idąc bocznymi, polnymi drogami, aby ominąć Łańcut, padło już kilku rannych i postrzelonych. Ale i tak wszystko to było jedynie pozorem, który miał zwieść Opalińskiego, wprowadzić go prosto w sidła zastawione zawczasu na jego ludzi.
Stadnicki ujął się pod boki, popatrzył wesoło na swoich poruczników, Zegarta i resztę towarzystwa.
– Tak oto, mości panowie – rzekł niczym hetman wielki koronny przed bitwą, którą sławić potem mieli dziejopisarze i apologeci – finis coronat opus. Starosty Opalińskiego finis, a nasza wiktoria. Zagrajcie mu, mości panie Rożniatowski, skocznego na armatach. Niech się weseli Łukaszek, póki może, bo potem muzykować będzie już tylko na łańcuchach w loszku!
Michał Rożniatowski dał znać trębaczom i doboszom. Zagrzmiały bębny, rozległy się głosy trąbek, a łańcuccy harcownicy rozbiegli się, odskoczyli od taboru, skryli po chrustach i wertepach. Opaliński, który jechał za elearami, na czele wozów uszykowanych w cztery rzędy, rozejrzał się zdumiony i zaniepokojony nagłą zmianą. Nie wydał jednak żadnych rozkazów – ludzie ciągnęli dalej traktem, wozy toczyły się, konie rżały i postępowały jeden za drugim. Lecz nagle czujne oko starosty dostrzegło błysk metalu w brzezinie, z boku gościńca – jeden, drugi, trzeci i czwarty...
A potem z chrzęstem i trzaskiem opadły w dół podpiłowane młode drzewka. Wśród brzóz okrytych świeżą wiosenną zielenią, pośród krzaków i zarośli zabłysły spiżowe lufy armat.
– Zdrada! – krzyknął Opaliński. – Formować tabor! Do wozów, mości panowie! Do bro...
Nim zdążył domówić tych słów, armaty Stadnickiego przemówiły ogniem, rozpoczynając krwawą orację. Najpierw zaintonowały bojową pieśń falkonety, potem odśpiewały Te Deum łańcuckie śmigownice, na końcu zaś zagrały staroście leżajskiemu na pohybel czechliki, zduski, sokoliki i słowiki.
W jednej chwili piekło otwarło się w taborze. Kule wpadły z impetem w szeregi maszerujących elearów i hajduków, żłobiąc w nich krwawe bruzdy, kładąc ludzi pokotem, wyrzucając w górę zmasakrowane ciała. Lekkie kolasy i skarbne wozy na prawym skrzydle poszły w drzazgi, gdy wystrzały zmiażdżyły ich osie, złamały orczyce, koła, deski, zmiotły pałuby, zdruzgotały drewniane burty, zabijając konie i wyrywając okrutne szczerby w równym szyku.