– Znaczy się nie chcesz jechać, panie bracie?
– Pies ci bratem, nie ja! A suka matką!
Gedeon nie powiedział nic. Ciął szablą płasko, z zamachu i od jednego cięcia odrąbał podgolony i pokrwawiony łeb. Krew trysnęła w górę, a głowa potoczyła się po ziemi i błocie, obracała, pozostawiając plamy posoki, aż wreszcie zatrzymała niemal między nogami gramolącego się z ziemi Ramułta.
Gedeon był przy nim, zanim zliczyłbyś do trzech. Chwycił za żupan na piersiach, bez żadnego wysiłku podniósł w górę i obojętnie spojrzał w twarz.
– Pojadę, pojadę! – wybełkotał pobladły i rozdygotany Ramułt, widząc przed sobą ponure, porąbane oblicze Gedeona. – Przekażę wszystko, co chcecie, panu staroście. Nie musicie dobywać szabli. Ja wiem dobrze, że nec Hercules contra plures... A właściwie... nec plures contra Hercules – dokończył już zdecydowanie cichszym głosem.
– Wrócisz do starosty i powiesz mu – wydyszał Gedeon – słowa, które masz spamiętać dokładnie! Bez pomyłki!
– Jako żywo, spamiętam wszystko – wybełkotał Ramułt.
– Powiesz mu: pomnij Agrę, panie starosto zygwulski!
– Tylko tyle?
– Wystarczy na początek. Już on będzie wiedział, co z tym fantem uczynić.
Gedeon powlókł Ramułta do koni. Obrócił rannego, chwycił za pas i hajdawery, a potem podniósł z ziemi jak dziecko i przerzucił przez kulbakę. Szlachcic zawył rozdzierająco, ale pielgrzym nie zwrócił na to uwagi. Odwiązał konia od płotu, rzucił wodze brygantowi, klepnął rumaka płazem po zadzie. Koń zarżał i od razu puścił się rysią ku bramie. Jeździec jęknął, ale utrzymał się w siodle, choć pokrwawiony i ledwie żywy. Gedeon śledził go, dopóki nie dojechał do traktu, a potem, kulejąc, podszedł do studni. Oparł się o cembrowinę i spojrzał w dół, na migocące lustro wody. Poszukał wzrokiem wiadra i wówczas przypomniał sobie, że przecież rozbił je na łbie Szota, który leżał teraz bez duszy w gnoju i błocie.
Nagle ktoś postawił przed nim ceber z wodą. Podniósł wzrok i zobaczył wdowę z dworku. Była blada i wystraszona, przez cały czas spoglądała na pokrwawione podwórze, na porąbanych i martwych swawolników. A kiedy zobaczyła odrąbaną głowę w kałuży krwi, zbladła i przygryzła wargi, chociaż w tych stronach, nawiedzanych przez Tatarów, sabatów, beskidników, a po rokoszu wojewody Zebrzydowskiego przez chorągwie konfederatów sandomierskich i regalistów, krwawe waśnie były prawie na porządku dziennym. Takie to już ostatnio bywały czasy, że człowiek liczył się taniej od konia, a krew stała niżej od wina.
Gedeon zanurzył ręce w cebrze i zaczął zmywać z nich krew, obmacał porąbany łeb, natrafił na krwawe szramy i zakrzepłe sople posoki, ale nawet nie jęknął.
– Ranniście – rzekła dziedziczka. – Przyniosłam wam szarpi i chleba z pajęczyną.
– Nie trzeba – mruknął.
– Gangrena was rozłoży. Zdejmijcie ten łachman!
Powoli, zagryzając wargi z bólu, zdjął włosienicę i grubą koszulę. Czarne, splątane włosy na piersi i plecach miał pozlepiane krwią, czerwona posoka sączyła się z rany na boku, plamiła prawą nogawicę hajdawerów. Wdowa zmoczyła w wodzie kłąb szmat, zaczęła obmywać go ze strupów, przewiązywać rany szarpiami, okładać chlebem z pajęczyną.
– Powinnam być wam wdzięczna, ale nie mogę – powiedziała. – Uratowaliście mnie od grabieży, ale być może będę miała z waszej jatki więcej kłopotów niż korzyści. Kiedy starosta zygwulski dowie się, jaką rzeź sprawiliście w Jotryłowie, nie zostanie tutaj kamień na kamieniu.
– Gdyby przyjechali pachołkowie starosty, powiedzcie, że to były prywatne porachunki. Gardłowa sprawa między mną a Ramułtem, a nie między waszmość panią a panem łańcuckim. Choć, Bogiem a prawdą, mam ja swoje rankory i do starosty zygwulskiego.
Dotknęła jego pokrwawionych pleców i zamarła. Pomiędzy świeżymi ranami dostrzegła długie białawe blizny ciągnące się od szyi i karku aż do krzyża. A kiedy Gedeon począł przemywać wodą oblicze i rany na głowie, zobaczyła na jego przedramionach sine znamiona po kajdanach albo łańcuchach. Musiał długo je nosić, bo żelazo wżarło się głęboko w ciało i pozostawiło na nim niezatarte piętna.
– Skąd wy przyszliście? – spytała. – Z przemyskiej wieży? Z ciemnicy?
– Dlaczego waszmość pani o to pytasz?
– Bo macie ślady na rękach. Po żelazie...
– Przyszedłem z daleka – mruknął niecierpliwie. – Jestem tylko nędznym grzesznikiem. A to są ślady mojej pokuty.
– Długo musieliście pokutować...
– Dwadzieścia i jeden lat.
Kiedy skończyła, narzucił na siebie mokrą koszulę, z której z trudem zmył większość krwawych plam. Potem wdział włosienicę.
– Wymoszczę wam łoże w alkierzu – powiedziała. – Odpoczniecie po tym wszystkim. Czym chata bogata, tym rada.
– Dziękuję jaśnie wielmożnej pani dobrodziejce za opiekę i ratunek, ale na mnie już czas.
Przygryzła wargi, jakby nie wiedziała, co odrzec. Gedeon rozejrzał się dokoła, w końcu podniósł ciężką husarską szablicę, pas i rapcie należące do tego z brygantów, któremu odrąbał głowę. Bez namysłu przywiesił sobie oręż przy boku, pod Włosienicą.
– Komu w drogę, temu czas – mruknął. – Wybacz, pani dobrodziejko, ten nieporządek w obejściu. Taki już mam los, że gdzie trafię, tam zostawiam jeno krew i trupy.
– Nie boisz się, waszmość, chadzać samemu? Starosta zygwulski nie będzie rad, żeś pobił jego ludzi.
– Pies jebał pana starostę.
– Starosta albo Diabeł, trzyma całe Przemyskie i Sanockie w garści. Niebezpiecznie z nim zadzierać. A waść nie tylko zadarłeś, ale i rzuciłeś w twarz wyzwanie. Kiedy mnie zaczął prześladować i żądać bakszyszu, szukałam pomocy u sąsiadów. Ale nikt nie chciał nadstawiać karku dla biednej wdowy. Nie licz, że ktoś ci pomoże.
– Dzięki za radę.
– Weź choć konia!
Pokręcił głową. A potem odwrócił się do bramy.
– Poczekaj... – westchnęła. – Ja... To szczęście, że waszmość byłeś w pobliżu. Ja wielce jestem wdzięczna za ratunek...
– Z Bogiem, mościa pani dziedziczko.
– Jak mam cię wynagrodzić, dobry człowieku?
– Nie jestem dobrym człowiekiem – mruknął niechętnie. – Bywajcie.
– A dokąd idziecie?
– Do domu.
Odwrócił się do niej na chwilę i wówczas pani Salomei wydało się, że przez chwilę zobaczyła na jego obliczu uśmiech.
Rozdział II
Zaścianek
Na Sine Wody ● Bies i rycerz ● Berda, kiczery i połoniny ● Cham w Dwernikach ● Nieudane zrękowiny ● Niedyskrecja rodzinna ● Zraniona duma ● Wyprawa do Hoczwi ● Zemsta Amazonki ● Wojenne przygody Konstancji
– Na Sine Wody, na Zawój. Na upiry Chryszczatej, na moce Propasnyka! Homen mijaj, na miawki nie zważaj, idź na dołynu, gdzie biesy tańcują... Prowadź Smiragdowy przez Chrewt, Jawornyk, z pola na Kremenaros, gdzie czady i dytko; szukaj, szukaj... I najdzij to, szczo każu...
– Widzicie już coś?! – Konstancja Dwernicka nachyliła się nad ogniem, w którym wiedźma Werłycia paliła sproszkowane wilcze łyko, nadrahulę i kwiaty arniki. Panna zasłuchała się tak bardzo, że nawet nie zauważyła, jak jej czarny warkocz zsunął się z pleców i wpadł w gęste kłęby dymu. – Pojawił wam się bies albo człowiek? Duch? A może upir?
Worożycha zadygotała, zaskrzeczała takim głosem, że szlachcianka się cofnęła, ciągle jednak wpatrywała się w pomarszczone, pokryte plamami oblicze czarownicy, jakby za chwilę miało pojawić się na nim imię jej przyszłego męża.
– Bies! Idzie ku wam, panienko. Z tumanów siwych, ze mgły szarej; od Werhowyny, magur wielkich, przez berehy skalne i zawije ustrików. Zły to bies, czarny didko. A po kogo on idzie? Za kim krąży i ryczy? Za tobą! Tak ty się, panienko, biesa strzeż! On straszny, krzywdę ci zrobi...
– Bies? Diabeł? – spytała zdziwiona Konstancja. – A jaki on? Stary, młody? Bo jak młody i gładki, to za nim choćby do piekła!
– Trzem twoim braciom dałby rady. Ale ty jemu nie oprzesz się, mołodycio... Zaraz! Czekaj! Widzę coś w dymie, nad werchowynami, nad połoninami, nad caryną szarą... Tam od niżnego kraju jedzie łycar, ogniem i żelazem naznaczony... On z biesem się za bary weźmie. Oj, nieszczęsna ty diwczynońku...