Выбрать главу

Działom zawtórowały hakownice i kobyły, arkebuzy, rusznice sabatów, półhaki i pistolety. Świszczące kule przeorały zwichrzone szeregi żołnierzy Opalińskiego, położyły mostem hajduków i kozaków. Szyk rozpadł się w jednej chwili, zmienił w jedno wielkie kłębowisko, w którym wierzgały i rżały z przerażenia konie, wrzeszczeli ludzie, jęczeli ranni. Nikt nie pomyślał o oporze – wszyscy rzucili się pod osłonę wozów, poczęli bić się, przewracać i tratować, wyć ze strachu, aby czym prędzej wpaść do zbawczego, gwarantującego ocalenie taboru. Opaliński skoczył na koniu ku jeździe, płazował uchodzących szablą, kazał dąć w rogi, bić w bębny, ale nic nie zyskał. Jego żołnierze pędzili na łeb na szyję do zwichrzonego taboru, przeszkadzając kozakom zamykać przerwy między wozami, zaczęli wyprzęgać rozszalałe konie, rozrywać szyki. Armia starosty przestałaby istnieć w jednej chwili, rozpierzchła się na pola i lasy, gdyby tylko... było dokąd uciekać!

Brzezina, krzaki i wykroty pokryte szarymi prochowymi dymami zaroiły się od ludzkich sylwetek. Spoza oparów wypadli konni i piesi sabaci Stadnickiego – jak burza spadli na zwichrzone, skrwawione szeregi, kłując bez litości spisami i rohatynami, rąbiąc szablami plecy i karki, druzgocąc kiścieniami czaszki, nie dając nikomu pardonu. Z tyłu, od gościńca, skoczyła na Opalińczyków jazda semenów i zbrojna czeladź Stadnickiego, z drugiego boku zaś wypadli zamkowi hajducy.

– I na co ci przyszło, Opaliński! – zagrzmiał Diabeł Łańcucki z wysokości końskiego grzbietu. – Nie było ci się ostać pokojowym królewskim? Szablę byś za sodomczykiem Zygmuntem nosił, przyodziewek miał zacny i talara co roku. Na co ci było sługi moje kijami bijać, kości im łamać, najeżdżać dom mój poczciwy? Po coś odpowiedzi przysyłał, wsie łupił, chłopów zabijał, wozy moje z winem na Świńczy i Trzciannie rabował? Stadniki Małe i Żołynię plądrował? Przecież ci dałem znać, że się na tobie mścić będę i na gardle usiędę! Dałem ci czas, abyś uchodził, bo wiedziałeś dobrze, że masz się mnie strzec na wszelakim miejscu, chodząc, robiąc, śpiąc, w kościele, w łaźni, u dziewki. Obaczcie, waszmościowie, dziwny losu i fortuny przypadek – oto zwyciężyłem iure et gladio wroga mego pysznego, zatwardziałego. Wieki całe będą śpiewały pieśni o zwycięstwie Stadnickiego pod Krzemienicą...

– Konie – wymamrotał z lekkim niepokojem Zegart, który ciągle spuchnięty był od ukąszeń mrówek. – Jazda sroga, proszę jaśnie wielmożnego pana.

– Sprawdź, czy aby nie Amazonki! – zarechotał Stadnicki. – Pewnie od króla w sukurs Opalińskiemu przysłane.

Ziemia zadrżała mocniej. Przez brzęk stali, ochrypłe wrzaski walczących, huk strzałów i rżenie koni przebił się narastający łoskot kopyt. Stadnicki zerknął na Rożniatowskiego, a Rożniatowski na Zegarta. Coś tu się nie zgadzało.

– Posłaliście po semenów do Łańcuta? – zagrzmiał Diabeł. – Albo po czeladź do Kańczugi?

Słudzy pokręcili głowami. A grzmot kopyt narastał, brzmiał coraz mocniej, coraz natarczywiej.

W kilka chwil później na wzgórzach od południa, od strony Kraczkowej, pojawił się las włóczni i rohatyn, końskich łbów i uzbrojonych po zęby jeźdźców, zwieńczony ogromną żółto-błękitną chorągwią z półksiężycem i strzałą ustawioną pomiędzy dwoma gwiazdami. Jeźdźcy zbliżali się, wjeżdżali na wzgórze, formowali trzy rzędy, szybko, sprawnie, całkiem jak chorągiew kwarciana albo powiatowa...

Rożniatowski porwał za perspektywę, podniósł ją do oka, a potem zbladł, zadygotał.

– Jezus Maria! Dydyński!

– Przecież on nie żyje! – zakrzyknął Stadnicki. – Jak to? Co to? Zdrada! Boże wszechmocny!

Chorągiew wjechała na wzgórze. Była wspaniała, solidnie okryta – składała się ni mniej, ni więcej, tylko z trzystu konnych dosiadających rączych polskich rumaków, zbrojnych w szable, koncerze, pałasze. Pomiędzy towarzystwem rozległ się okrzyk – gromowy ryk, który dotarł aż na pole bitwy, zatrwożył, wstrzymał w pędzie sabatów i hajduków Stadnickiego.

Diabeł Łańcucki spoglądał na wzgórze rozdygotanym wzrokiem. Teraz zaczynał rozumieć wszystko, poznawać niektóre gęby i oblicza. Twarze i sylwetki drobnej szlachty z Sanoka, od Bieszczadu, z doliny Sanu, spod Lwowa, Halicza, Przemyśla, ze słomianych zaścianków, z krzywych dworków, chałup i chyż. Tych wszystkich Dobrzańskich, Łodzińskch, Berezowskich, Chocimirskich, Bilińskich, Bandrowskich, Dębickich, Horodyskich, Krynickich, Łuckich, Konieckich, Drohomireckich, Czajkowskich, Żukotyńskich, Uruskich, Wysoczańskich i wielu, wielu innych... Pomiędzy którymi ze świecą szukałbyś nie tylko drążkowego kasztelana, ale nawet zwykłego cześnika czy krajczego, a znacznie łatwiej znalazł łapcie i lipowe postoły niż herbowe pierścienie i safianowe buty. Stadnicki nie mógł zrozumieć tylko jednego. Jakim cudem zamiast z kijami, kłonicami i ptaszniczkami ci przeklęci sanoccy szaraczkowie stawali teraz na dzielnych rumakach, z szablami i w zbrojach?!

Stadnicki nie uwierzyłby, gdyby ktoś mu powiedział, że to nikt inny, tylko on sam ufundował Dydyńskiemu tę zacną chorągiew. Złożyły się zaś na to pieniądze dane Kardaszowi, które przechwycili Dwerniccy, i drobne „pożyczki”, które na wieczne oddanie zaciągnął pan Jacek nad Jackami w Saninie i Malawie należących do łańcuckiego klucza. Nawiasem mówiąc, dzierżawcy Stadnickiego udzielili ich bardzo niechętnie; jedynie szable, pistolety, kułaki i – w jednym wypadku trzydzieści odlewanych na gołą rzyć arendarza – zmiękczyły ich kamienne serca i nakłoniły do podzielenia się grosiwem z ubogimi szlachetkami spod Sanoka.

– Zdrada! – ryknął Stadnicki, a potem chwycił Rożniatowskiego za żupan i potrząsnął. – Róbcie coś, do kroćset! Dydyński szlachtę przeciw mnie uzbroił! Hołotę sanocką przyprowadził! Diabeł mu chyba dał konie i prochy!

– Ramułt nas sprzedał. – Zegart wskazał kolejne gromady konnych, które wyjeżdżały na wzgórze. – Tam jest szlachta, która się miała stawić pod Czarną! Dydyński ich pobuntował i przeciw nam przyprowadził!

Stadnicki złapał się za głowę.

– Jak to?! – zawył. – Jak to się stało?

* * *

– Ot i prosto – rzekł Dydyński. – Przestańcie służyć Diabłu, mości panie Ramułt. Przestańcie na jego rozkazy się stawiać!

– Służymy mu po niewoli, nie z chęci – mruknął szlachcic. – Jak mu nie damy zbrojnej asysty, to ziemia i niebo z naszych folwarków zostanie.

– A jak zwycięży, to was w tatarską niewolę zaprzeda!

– Jak to? Co też waszmość pan gadasz?

– Nie ja tak gadam, ale pohańskie pisma! Czytajcie, panie bracie – oto jest tłumaczenie dokumentu poświadczone przez Żyda ze Stefkowej. Stadnicki porwał szlachciców dobrych, panów Dwernickich, i oddał w niewolę Tatarom, aby samemu odzyskać wolność.

Ramułt przeczytał. A potem zbladł.

– Ja... Jak to... – wybełkotał. – Stadnicki uczynił tak straszną rzecz? Zdrada! Hańba!

– Wreszcie rzekłeś waść coś z sensem. Będziecie go po tym wszystkim słuchać? Będziecie szable na usługi oddawać?

Ramułt porwał za ordynkę. Wyszarpnął ją z pochwy.

– Idziemy z wami!

* * *

Jarłyk z Kały! – rozdarł się Stadnicki. – On zdobył pakta z Urum murzą... Jezu Chryste... Zegart! A mówiłeś, że bezpiecznie schowane... Zegart, psi synu! Gdzie ty jesteś?!

Rozejrzał się dokoła, ale Zegarta już przy nim nie było.

* * *

Mości panowie bracia! – wykrzyknął Dydyński, potrząsając wymiętymi paktami Stanisława Stadnickiego. – Zdrajcy i psiemu synowi służycie! Oto stoję tu przed wami ja, urodzony Jacek Dydyński herbu Nałęcz, powietnik wasz i sąsiad. I prezentuję wam panów Dwernickich, których ojców Diabeł Łańcucki wywiódł postępem na Wołoszczyznę i tam oddał w niewolę Turkom i Tatarom. Oto macie tutaj dokument ugody, dowód, że starosta zygwulski postąpił nie jak koronny syn, ale jak kiep, pohaniec, szelma i śmierdzące bydlę!

Szlachta zebrana wokół namiotu Ramułta zaszumiała, zakrzyczała, kilku panów braci od razu porwało za szable.