– Mości panowie bracia! – zagrzmiał stolnikowic. – Nie dajcie się zaprząc przez Diabła jak woły do jarzma! Ma on was za pachołków i rękodajnych, ma na darmo waszą krew przelewać i wniwecz obracać, wy go sami wniwecz obróćcie! Oto tu w ręku trzymam dowód jego wdzięczności! Oto widzicie, że za wasze poświęcenie czeka was tylko zniszczenie i tatarska niewola, bo tak jak Dwernickich pohanom zaprzedał razem z Kardaszem zdrajcą, tak i was w dybach do Budziaku pognać każe! Ja błagam, ja proszę, nie stawajcie za zdrajcę! Idźcie z nami na Łańcut!
– Precz ze Stadnickim! – wrzasnął ktoś z tłumu. – Zdrajca, zdrajca! Kurwi syn po trzykroć!
– I każdy, kto z nim jest!
– Szlachtę w niewolę sprzedawał!
– Pohańcom ludzi oddał!
– Precz z nim!
– Na pohybel!
– Na Łańcut!
Gdzieś w tłumie błysnęły szable, wszczęła się gwałtowna bójka, zwada. Ale nie było to nic groźnego – to tylko rozsiekano Piekłasiewicza, zatwardziałego poplecznika pana łańcuckiego. Inni jego słudzy zamarli, widząc wzniesione ostrza, srogie oblicza szlachty.
A potem wszystkie szable wyskoczyły z pochew, zalśniły w słońcu.
– Wiwat mości pan Dydyński! – zakrzyknął Ramułt.
– Za nim choćby do piekła!
– Na Łańcut!
* * *
Zabrzmiały trąbki i bębny. Jazda Dydyńskiego ruszyła w dół wzgórza, wprost na oddziały Diabła. Konie poszły najpierw stępa, potem przeszły w kłus, pomknęły rysią, aby szybko i gładko przejść w skok.
– Dalej! Dalej! – zakrzyknął Dydyński, który pędził na samym czele chorągwi Dwernickich z buzdyganem w dłoni i podwiniętym aż powyżej łokcia rękawem żupana.
Konnica pognała naprzód jak burza, jak żelazna nawałnica staczająca się ze wzgórz wprost na osłupiałych hajduków i sabatów. Rozszalałe rumaki wyciągnęły szyje, stuliły uszy i poczęły iść coraz szybszym pędem; rwały przed siebie w ogłuszającym łomocie kopyt, od którego trzęsła się ziemia.
– Bij, zabij!
– Jezus!
– Mario!
To było całkiem jak pod Kircholmem, Byczyną czy Toropcem. Chorągiew Dwernickich przebyła wzgórze, przeszła przez łąkę, a potem w chmurze pyłu wpadła wprost na tyły sabatów Stadnickiego atakujących tabor starosty. Ich szyki pękły w jednej chwili, dziesiątki, setki żołdaków padło wdeptanych kopytami w ziemię, zmiaźdżonych, stratowanych, obalonych przez rozszalałe konie. W szeregi wrogów wkradła się panika – kto tylko żyw, rzucił się w stronę zarośli po drugiej stronie traktu. Sabaci konni i piesi, hajducy i dworscy ludzie Diabła runęli jak ogromna fala na semenów, zmietli ich, obalili, porwali za sobą. A na ich karkach nadlatywali jak rozszalałe furie Dwerniccy i ich pobratymcy, siekąc, tratując i kłując na wszystkie strony, kosząc nieprzyjaciół niczym wytrawni żeńcy kłosy dorodnego zboża, rozbijając szyk i dławiąc w zarodku każdą próbę oporu.
Stadnicki znalazł się w ogromnym tłumie uciekających, porwany jak wątłe źdźbło trzciny niesione przez powodziową falę. Nikt już nie myślał o stawianiu oporu, o walce i powrocie na pole bitwy. Uciekali wszyscy – ciężkozbrojni konni sabaci, piesi Węgrzy, hajducy i dworscy ludzie Stadnickiego, pieniężni semeni i poczty szlacheckie. Wszyscy pomieszali się w jeden wielki tłum; gnali przez pola, lasy i łąki prosto na wschód – w stronę Łańcuta.
Stadnicki chciał jeszcze stawiać opór – dąć w trąby – zwoływać ludzi – zapewne po to, aby choć cało wyrąbać się z pułapki. Nie zdążył jednak nic uczynić, bo nagle skoczył nań szlachcic w karmazynowej delii i kolczudze, w rysim kołpaku, z szablą w ręku.
Diabeł zadrżał. Poznał Dydyńskiego.
– Stawaj! – krzyknął stolnikowic, a potem spiął konia ostrogami i runął na starostę zygwulskiego.
Stadnicki porwał za swą wysłużoną batorówkę, złożył się do cięcia, zbił ostrze, uderzył raz, drugi, trzeci...
– Za Konstancję! – ryknął Dydyński i chlasnął na odlew z taką siłą, że ręka Diabła odskoczyła na bok. Stolnikowic odwinął się i ciął z drugiej strony – jednym cięciem przeciął kołpak Diabła, rozwalił mu łeb!
– Za Dwerniki! – krzyknął i poprawił z prawej, rozrąbał lewy bok starosty, wzniósł szablę do cięcia!
– Za Przecława! – huknął, tnąc w lewy bark i obojczyk Stadnickiego.
Diabeł zwalił się w tył, szarpnął wodze konia, padł na ręce pachołków. Ten z lewej porwał za cugle gniadego bieguna, pozostali wznieśli pistolety i półhaki, chcąc bronić pana.
Dydyński skoczył za nimi!
Nie zdążył dopaść Diabła, bo nagle w bitewnym zamęcie wpadli między nich uciekający semeni i ścigający ich ludzie Ramułta, konna czeladź Ligęzy i panowie Bolestraszyccy. To dało pachołkom czas na zebranie się do kupy, na rozpaczliwe ponaglenie koni. Chwila jeszcze i cały poczet Stadnickiego począł uchodzić z resztą konnicy poza pole bitwy.
Dydyński nie ścigał ich. Nie było zresztą czasu. Zawrócił do taboru, przeskoczył konno nad potrzaskanymi wozami, popędził tam, gdzie właśnie opatrywano rannego w rękę starostę leżajskiego. Ryk wydarł się z piersi Opalińczyków na widok stolnikowica. W zakrawionym, pokrytym martwymi ciałami taborze wszczęła się wrzawa. Wszyscy krzyczeli i wymachiwali rękoma, prości kozacy i czeladnicy rzucali się w ramiona szlachciców, hajducy tańcowali z chłopami. Niektórzy palili w niebo z samopałów, wyrzucali w górę czapki, inni padali na kolana, modlili się, cisnęli do Dydyńskiego.
Jacek nad Jackami pozdrowił Opalińskiego uniesioną ręką.
– Mości panowie! – zakrzyknął stolnikowic. – Stadnicki pobity! Kto tylko żyw, na koń! Za nim! Gonić psiego syna! Na Łańcut!
– Stój, waść, poczekaj! – zakrzyknął Opaliński. – To pułapka, to...
– Przejmuję dowodzenie, mości panie starosto! – zakrzyknął Jacek nad Jackami. – Wszyscy za mną! Na Łańcut!
– Czekać, do stu piorunów! – zaoponował Opaliński, ale nikt go nie posłuchał.
– Na Piekło! – ryknęło w odpowiedzi sto gardeł. – Brać łupy!
– Hej, kto szlachta, za Dydyńskim!
– Hajda na Łańcut!
– Wykurzymy Diabła z nory!
W zamęcie wszyscy rzucili się za stolnikowicem. Wnet rozczepiono wozy, wyprzężono konie z kolas, poczęto wsiadać na rumaki powodowe, na konie juczne i taborowe.
– Mości Berynda! – zakomenderował Dydyński. – Bierz armaty i idź z nimi do Łańcuta. Bramy wysadzimy, weźmiemy zamek i miasto szturmem!
– Nie pozwalam! – zakrzyknął Opaliński. – Veto!
– Tu nie sejmik, abyś waszmość pan wetował! – krzyknął Dydyński. – Nie czas na paktowanie! Spalimy gniazdo Diabła! Ruszajcie!
A potem spiął konia ostrogami, przeskoczył nad wozami i pognał za uchodzącymi ludźmi Stadnickiego. Lecz nagle wstrzymał rumaka tak mocno, że wierzchowiec zarył kopytami w ziemi. Stolnikowic zwrócił go w lewo i przypadł do grupy hajduków wypadających właśnie na koniach z taboru. Dopadł do najmłodszego z nich, porwał go za ramię, szarpnął i brutalnie odwrócił ku sobie.
– Do stu piorunów! – krzyknął, widząc przed sobą oblicze Konstancji. – Co ty tu robisz?! Szukasz guza?! Zamknąłem cię w komorze na cztery spusty.
– Dziaduś też próbował, kiedym piętnaście wiosen skończyła – mruknęła. – Bał się, że za chłopami latać będę i z brzuchem wrócę. A nie wiedział, że tam są przecież dwie deski w pawimencie obluzowane...
Dydyński złapał się za głowę.
– Ja stąd nie odjadę. Choćbyś mnie na arkanie związał, to sznury przegryzę!
– Więc milcz! I trzymaj się blisko mnie!
* * *
Kłując, rąbiąc uciekających, tratując pieszych, zmiatając z kulbak konnych uciekinierów z armii Stanisława Stadnickiego, dopadli w końcu do samego serca łańcuckiej włości. I zobaczyli przed sobą, za łąkami pokrytymi kwieciem, za ogromnymi połaciami przekwitłych już, okrytych delikatnym listowiem ogrodów, Łańcut – miasto na wzgórzu, jak wyniosły okręt zanurzony głęboko w morzu zieleni. Gród otoczony był parkanami i murami, nad którymi pięły się w górę wieża ratuszowa, więzienna, wyniosłe baszty starego zamku, dach fary miejskiej – ongiś kościoła Świętej Barbary, a od czasów apostazji Krzysztofa Pileckiego – kalwińskiego zboru. A także dzwonnica kościoła klasztornego Dominikanów, odebranego przez Diabła Stadnickiego zakonnikom. W serca uciekających wstąpiła nadzieja na ocalenie, u ludzi Dydyńskiego zaciekłość ustąpiła miejsca uniesieniu. Wszyscy widzieli już oczyma swej duszy owe nieprzebrane skarby łańcuckie, kosztowności, materie, klejnoty i dukaty...