Выбрать главу

Dydyński był w pierwszych szeregach atakujących. Zbryzgany krwią, z braćmi pilnującymi mu pleców przebiegał zamkowe komnaty, rozdając śmierć na lewo i prawo, rąbiąc służbę i uciekających niedobitych sabatów. Pędził właśnie przez galerię, gdy tuż przed nim padł strzał, a jeden z hajduków zwalił się na posadzkę z roztrzaskaną głową. Stolnikowic skręcił w bok, przyskoczył do zabarykadowanych okutych drzwi, gdzie przez dziurę wystawały lufy rusznic i pistoletów, szarpnął za klamkę i skinął na Mikołaja.

– Wyważać!

Dwerniccy wnet rzucili się po czekany i siekiery, skoczyli do wrót i jęli rąbać je z zaciekłością, wspierani przez kozaków Opalińskiego. Wnet przypadł do nich Berynda z długim żelaznym drągiem. Wraz z Mikołajem wbili go w szczelinę u dołu, podważyli, wyłamali furtę do wewnątrz.

Z komnaty prosto w ich twarze huknęły strzały. Dwóch hajduków runęło na ziemię we krwi, Berynda zwalił się z przestrzeloną nogą, zaryczał z wściekłości.

– Naprzód! – krzyknął. – Zostawcie mnie. Brać ich!

Dydyński wpadł pierwszy. Za nim wskoczyli Samuel i reszta braci, potem hajducy i elearzy Opalińskiego. Stolnikowic nie bawił się w żadne pojedynki. Zmiótł potężnym ciosem pierwszego z pachołków Diabła, drugiemu zblokował broń, ciął nyżkiem w pachwinę, trzeciemu rozrąbał łeb i pół gęby zwodniczym cięciem. Mikołaj i Zygmunt zajęli się resztą. Dydyński skoczył w kąt, gdzie przy gdańskim, malowanym piecu kuliła się niewiasta o dumnych, posępnych oczach, ochraniana przez starego, siwiuteńkiego jak gołąb sługę dzierżącego w pokrzywionych rękach szablę i nabity pistolet. Za plecami niewiasty kuliło się czworo dzieci – młodziutka dziewczyna i trzech wyrostków usiłujących pokryć strach marsowymi minami.

Jacek nad Jackami poznał kobietę od razu. To była Anna z Ziemieńczyc Stadnicka, żona Diabła Łańcuckiego, pani sławna tyle z wyniosłego gestu, co z okrucieństwa; najgorsza podżegaczka wojenna, przeciwniczka Anny Opalińskiej, żony starosty leżajskiego. Słowem – herod-baba, wilczyca stepowa o niewyparzonej gębie. Co jednak nie oznaczało, że brakowało jej urody.

– Panie Dydyński! Mości stolnikowicu! – krzyknęła rozpaczliwie, widząc znajomą twarz między hultajstwem. – Ratuj nas, waszmość! Bywałeś w tym domu gościem... Pomocy! Miłosierdzia!

Jacek nad Jackami skoczył do Stadnickich, a wówczas stary sługa podniósł rękę z pistoletem. Stolnikowic był szybszy, podbił mu dłoń, a wystrzał huknął mu nad uchem, osmalił łeb, utrącił pióro u kołpaka. Jacek ciął szablą wrąb, rozwalił starcowi łeb, poprawił włęg, rozchlastał brzuch, posłał na zakrwawione kobierce i dywany.

Nie zdążył dopaść Anny Stadnickiej! Hajducy Opalińskiego byli pierwsi. Porwali ją za hiszpańską suknię, rozerwali kryzę pod szyją, chwycili za perłowe naszyjniki, chcąc zerwać je z szyi.

Dydyński przyłożył pierwszemu w łeb szablą, drugiego odtrącił kopniakiem. Hajducy ryknęli z wściekłości, ich kompani podbiegli bliżej z uniesionymi szablami, a wówczas Dwerniccy i Dydyńscy zastąpili im drogę.

– Wara! – krzyknął Dydyński. – Fora na dziedziniec, czubaryki! Do dziewek koperczaki smalić! Ci jeńcy są moi!

Hajducy nie ruszyli się z miejsc. Dydyński odwrócił się do Stadnickiej.

– Nie bój się, pani dobrodziejko – rzekł – nic do waszmość pani i dzieci nie mam, jeno do waszego męża.

– Ale ja mam! – syknęła Konstancja.

I zanim rzekłbyś: „O rety!”, rzuciła się na Stadnicką jak wygłodniała lwica. Jednym ruchem zajechała ją pięścią w głowę, porwała za suknię, poszarpała, złapała za włosy, walnęła w twarz z drugiej strony, popchnęła na kominek. Stadnicka nie pozostała jej dłużna – kopnęła Dwernicką z całej siły, chwyciła za szyję, poczęła krzyczeć, drapać. Obie baby tłukły się i biły jak rozwścieczone kocice w marcu.

– Ty przechodzona kurewnico! – krzyknęła Konstancja. – Ty mineciaro szankrowata! Kurwo, ruchawico ze szkockiego regimentu! Już ja ci dam mnie w trumnie zamykać, z sukien w celi obdzierać! Małpo chędożona ty!

Stadnicka zdzieliła ją w łeb, wpiła się palcami we włosy. A wówczas Konstancja kopnęła ją w brzuch, zwaliła na podłogę. Obydwie baby poczęły krzyczeć, bić się, gryźć z zaciekłością, okładać pięściami, rwać suknie, wyrywać garściami włosy.

– Ty niedojeżdżona gamratko – warknęła Stadnicka – ty kurewniczko godmiszami chlastana! Bikso w kusicę jebana!

To uratowało Dydyńskich od bratobójczej bitki z ludźmi Opalińskiego. Hajducy, którzy już brali się do szabel, zarechotali głośno. Po chwili śmieli się już wszyscy – zarówno Dwerniccy, jak i Dydyńscy, elearzy, hajducy i kozacy. Śmieli się nawet, aczkolwiek z charkotem, ranni leżący w kałużach krwi przy drzwiach.

– To ci dopiero baba! – weselił się Mikołaj. – Będziesz miał, bracie, żonkę jak rzepę. Jak się za lada szynkareczką obejrzysz, rzyć ci żywcem wyrwie!

Dydyński pomyślał sobie w tej chwili, że w sumie wcale nie tak spieszno mu do ożenku.

– Rozdzielić je! – rozkazał. – Stadnicką weźcie pod ochronę i odstawcie do starosty Opalińskiego. A Konstancję wziąć na arkan, przytroczyć do konia. Jakby krzyczała, zatkajcie jej gębę!

– Jak rozkaz, to rozkaz!

Wkrótce rozdzielono obie bojowe niewiasty. Stadnicka była pogryziona, Konstancja posiniaczona. Anna trzymała w zaciśniętych pięściach czarne pasma włosów swej rywalki, Konstancja zaś w zębach duży kawał aksamitu z sukni żony Diabła. Zdążyła też zerwać z jej szyi naszyjnik z pereł, którego nie chciała wypuścić z garści, choć Dydyńscy siłą rozwierali jej palce. Mikołaj i Samuel mieli sporo kłopotu, zanim sprowadzili ją na dół.

– Za mną! – zakomenderował Dydyński.

Wyszli z komnaty, choć już nie było po co. Walka była skończona, załoga zamkowa wybita, służba i czeladź ranna lub wzięta w niewolę. Teraz, gdy nikt nie mógł przeszkodzić napastnikom, rozpoczęła się bezwzględna i bezlitosna grabież. Opalińczycy i Dwerniccy rzucili się na rabunek, a Dydyński nie chciał już dłużej powstrzymywać swoich ludzi. Sam rzucił się na łup, wskazywał, co brać, jak pakować, co warte było zachodu, a co lepiej zostawić czeladzi i służbie. Hajducy i kozacy rozbijali skrzynie, rąbali czekanami szafy i sklepy skarbne, wyrzucali kufry i meble na dziedziniec oświetlony blaskiem płonących szop i stajni, zrywali kosztowne obicia, rozpruwali poduszki i pierzyny, porywali szuby, ferety, suknie, troczyli do koni i pakowali w wory szczerozłote półmiski, łańcuchy, czarki, garnki i roztruchany. Łupili i wyłamywali rubiny, brylanty i szmaragdy ze szczerozłotych sztuk, ze szmelcowanych złotem ozdób, rzeźb i reliefów. Porwali ze skrzyń i z garderoby Stadnickiej ogromne łańcuchy pereł, diamentów, rezurekcji, mis i brosz. Kozacy dworscy Opalińskiego wyrywali z krzeseł w rycerskiej sali okucia, gałki, ćwieki i kaptury ze srebra i złota, zrywali ze ścian fryzy i holenderskie gobeliny. Stadnicki za swego życia z łupów wojennych, z rzeczy porabowanych Korniaktom, Ligęzom, Opalińskiemu i swemu teściowi zgromadził prawdziwą fortunę. A teraz w rękach pachołków, sług i sanockich szaraków lądowały po kolei szczerozłote pierścienie herbowe, naszyjniki i trzęsienia, forgi i kutasy. Kozacy i Dwerniccy rabowali husarskie rzędy końskie ociekające od złota i srebra, kulbaki powlekane aksamitem, haftowane w kwiaty ciągnionym złotem. Terlice obszywane perłami, rozetami ze szmaragdów. Czapraki uszyte z najdroższego, tkanego czystym złotem teletu, którego łokieć szedł u Ormian za dwanaście czerwonych złotych, haftowane srebrem, zdobione frędzlą i kutasikami z weneckiego złota. Munsztuki, tręzle i strzemiona sadzone złotem, rubinami i jaspisami, skrzynie pełne stołowego srebra, talerzy, złocistych półmisków, mis i łyżek; kufry i beczki z dukatami, florenami i portugalami, z których hajducy nabierali całe czapy pieniędzy, sypali je na podłogę, na dywaniki i materie, a czasem garściami wsypywali sobie w zanadrze.

Lecz najpiękniejsza, najwspanialsza była kolekcja broni Diabła Łańcuckiego. Ludzkie oko nie widziało nigdy tak cudnie zdobionych szabel, czekanów, łuków, buław i buzdyganów. Były tam oprawne w złoto pałasze, batorówki i ordynki w pochwach nabijanych klejnotami, węgierki z diamentowymi kapturkami, kołczany i łubie sadzone perłami, wyszywane złotą nicią, zdobione sztukami z rubinami i jaspisami. Były nawet strzały ze złota, zdobione drogimi kamieniami. Były koncerze ze srebrnymi rękojeściami, w pozłocistych pochwach, pałasze lśniące od diamentów i szmaragdów. Kindżały tureckie i tatarskie, z płaskorzeźbami, z perłami i turkusami. Były w końcu tarcze i kałkany obszywane złotogłowiem, zdobione brylantami, z których największy dorównywał wielkością orzechom z ogrodu za dworem nieboszczyka Hermolausa Dwernickiego, a może nawet i był nieco większy od nich. Były cuda i cudeńka ze srebra i złota, z drogich klejnotów, futer, z najprzedniejszej stali i żelaza...