Wszystko to zrabowała hałastra, kozacy, szlachta i chłopi!
Dydyński zamarł, słysząc wściekły ryk i wycie wydobywające się z zamkowych podziemi. Oderwawszy Samuela i Zygmunta od rabunku, skoczył na dziedziniec zamkowy, do drzwi pod wieżą zamkniętych żelazną kratą. Zobaczył, jak potrząsały nią wynędzniałe i oberwane postacie. To więźniowie Diabła, słysząc, że zamek jest wzięty, rozbili swoje okowy, wyłupali drzwi i kraty. Wnet kilku hajduków i kozaków pomogło im uporać się z ostatnią przeszkodą, wypuściło nieszczęśników na wolne powietrze.
Wyrwali się z ciemnicy jak potępieńcy z piekielnych czeluści. Z wrzaskiem, z wyciem rzucili się do zamkowych komnat zbrojni w kłody, kije, w żelazne laski. Hajducy i czeladź Opalińskiego gwałcili, mordowali i rabowali, ci zaś zajęli się tylko zemstą, czyli niszczeniem. Z wściekłością, mszcząc się za miesiące mąk i tortur, rozwalali na kawałki komody, łoża, stoły i stołki, przepięknie rzeźbione karła, ławy i sekretarzyki. Rąbali szafy i portrety, roztrzaskiwali przepyszne gdańskie piece i zdobione herbami Stadnickich kominki.
Dydyński zadrżał, widząc, jak strasznie byli okaleczeni. Patrzył na ludzi w łachmanach, pokrytych wrzodami i strupami. Takich, którym obcięto piłą ręce i nogi lub wyłupiono oczy, przypalano, batożono, piętnowano rozpalonym żelazem. Ci, którzy trzymali się jeszcze na nogach, pomagali kalekom wyjść z ciemnicy, zdrowi nieśli chorych, wciągali ich po oślizłych schodach na gorący blask czerwcowego słońca. Część z nich rzuciła się po żagwie, pochodnie i kwacze. W bezsilnej złości pognali, aby podkładać ogień pod drewniane hurdycje, zasłony i draperie w komnatach, dębowe ganki, schody i podcienia...
A potem ktoś krzyknął na widok Dydyńskiego. To był zarośnięty człowiek w porwanym, postrzępionym, rojącym się od robactwa żupanie, ranny w nogę, kulejący, podtrzymywany przez drugiego więźnia.
Jacek nad Jackami wytężył wzrok, rozłożył szeroko ręce, przyskoczył do nieznajomego, porwał go w ramiona i uściskał. To był Andrzej Ligęza, jego dawny druh i kompanion, z którym wywołał niegdyś wielką awanturę w Przeworsku i mocno zalazł za skórę kasztelanowi Mikołajowi Spytkowi Ligęzie z Rzeszowa.
– Panie Ligęza! – zakrzyknął. – Waszmość żyjesz? A myśmy już waści pochowali!
– Co to za życie było! – Szlachcic splunął w stronę zamku. – Chciał mnie Stadnicki pozbawić Piotraszówki, do Sanoka zawieźć, abym go ze wszystkiego skwitował, ale kij mu w rzyć, skurwemu synowi. Głodem mnie morzył, po małodobrego posyłał, a dziś kat jemu poświeci!
– Chodź, waszmość, ze mną. Jestem tu z ludźmi, z przyjaciółmi, z braćmi. Zabierzemy cię do domu.
– Jest ktoś jeszcze, kto chce z waszmością mówić. – Ligęza wskazał na drugiego z więźniów. Dydyński westchnął, otarł pot z czoła, a wtedy tamten padł przed nim na kolana i zaszlochał.
– Panie bracie – łkał Przecław, wynędzniały, pokryty ranami, zakrwawiony – braciszku mój najdroższy, zmiłuj się nade mną... Ze dworu wypędź, ale wybacz. Co ja przecierpiałem... Kiedym się dowiedział, że Konstancję Sienieński porwał, poszedłem precz ze służby... Uwolnić ją chciałem, ale mnie do lochu posadzili, w dyby. Ucho mi jedno urżnęli, nos mieli próbować, szczęściem odsiecz nadeszła... Daruj mi, bracie, błagam cię w imię Jezusa Chrystusa...
– Chciał waści narzeczoną uwolnić, potwierdzam – rzekł Ligęza. – Do Hołuczkowa wpadł, straże pobił. Ale okazało się, że Sienieński mocniejszy jak młody stolnikowic. Tak i poszedł do loszku Przecław, między nas, nieszczęsnych.
Dydyński nie wiedział, co czynić... Nie miał już sił... Nie miał chęci. A zresztą – pal to diabli. Stadnicki był pobity, porąbany, Łańcut złupiony, zamek zdobyty.
Jednym szybkim ruchem Jacek palnął brata w twarz, na odlew, z prawej strony. A potem wyciągnął rękę.
Przecław ujął ją i ucałował.
– Wybacz, bracie – rzekł. – Zapamiętałem się.
– Prędzej rozum straciłeś. A teraz zaprowadź pana Ligęzę do koni! Zabieramy dupy w troki, póki czas!
Płomienie zahuczały, zatrzeszczało drewno zajęte ogniem. Ogień przeskoczył na soboty i galerie, wtargnął do wnętrza komnat, przeskoczył na dach, liznął krokwie i wsporniki.
– Gore! – rozległo się na dziedzińcu. – Uchodźcie!
– Gore!
Napastnicy i zdobywcy w panice rzucili się do okien i drzwi. Płomienie odcinały im drogę odwrotu, huczały coraz głośniej. Pożar objął prawie cały dom wielki, stajnię, wozownię, szopy i browar – rozprzestrzeniał się dalej, zajmował hurdycje i machikuły na murach.
– Do koni! – zakomenderował Dydyński. – Zygmunt, Samuel! Zwołajcie wszystkich Dwernickich i braci! Migiem!
– Jedziemy do sadzawki, bracie! – wyszeptał Przecław. – Do tej za fosą zamkową!
– Do sadzawki? Po co?
– Ja proszę, błagam, posłuchaj mnie... Tam Stadnicki...
Dydyński pokiwał głową. Rozumieli się bez słów.
* * *
Szybko podnieśli stawidło, spuścili wodę, pozostawiając muł i szlam na dnie sadzawki. Przecław rzucił się tam pierwszy, wpadł w grząskie błoto z oskardem, przebrnął przez wodę i począł jak szalony rozkopywać bagnistą ziemię. Wkrótce dołączyli do niego Dwerniccy. I nie minęło wiele czasu, gdy coś zazgrzytało i załomotało pod oskardem.
Spoceni, brudni i umazani w cuchnącym szlamie szlachcice wyciągnęli wspólnym wysiłkiem pierwszą z szeregu ciężkich skrzyń. Była duża, okuta żelazem i zalana smołą, dzięki czemu mogła spoczywać długo na dnie zamkowej sadzawki. Mikołaj z trudem rozrąbał zardzewiałą kłódę, otworzył ciężkie wieko.
Kiedy zajrzeli do środka, Dydyński zamarł. We wnętrzu leżały czerwone złote, dukaty i talary, floreny, portugały i dublony. Blask złota był silniejszy niż czerwona łuna pożaru łańcuckiego zamku.
– Skarb Diabła Łańcuckiego – wycharczał Przecław. – Dowiedziałem się o tym przypadkiem; widziałem, jak to zakopywali.
– Ile jest tych skrzyń?
Przecław zachichotał, splunął i uśmiechnął się.
– Dla wszystkich starczy, braciszku. Dla naszych dzieci. A ostatek dla wnuków, na przepicie...
* * *
I to już był koniec tej historii. Wracali do Niewistki, do Dwernik... Jechali cali, zwycięzcy, choć porąbani, skrwawieni. Daleko za nimi pozostał płonący zamek Diabła, który teraz, w ostatnich chwilach swego istnienia, zmienił się w prawdziwe piekło, wydany na pastwę szalejących płomieni. Pozostał Łańcut, w którym srożyło się żołnierstwo, grabież i gwałt, gdzie wśród trupów wyrżniętych mieszczan lała się strumieniami gorzałka, wino i miody, pijani kozacy i słudzy kłócili się, awanturowali o łupy, dobra i towary.
A gdzie był sam Stadnicki? Nikt tego nie wiedział. Jedni powiadali, że uszedł do Przemyśla, inni, że na Węgry lub do Lwowa. Jeszcze inni, iż szukał schronienia w dobrach swego brata Marcina Stadnickiego, kasztelana sanockiego. Nie brakło wszakże i takich, którzy twierdzili, iż poległ w czasie starcia, jak referendarz koronny Dorohostajski, i szukali gorliwie jego ciała między trupami pod Krzemienicą. Ale to była już historia.
Przed nimi był San, lasy, pola i coraz wyższe wzgórza, a daleko, prawie na widnokręgu, wznosiły się góry przemyskie i sanockie skrywające daleki Beskid i Bieszczad, połoniny, szczyty, przełęcze, potoki i doliny.
Jacek Dydyński wyrwał sznur z ust Konstancji, przeciął jej więzy zdobycznym kindżałem. Dziewczyna usiadła, roztarła zdrętwiałe ręce, wstrząsnęła głową i odwróciła się od Jacka.