– Odeszła ci już cholera? – zapytał. – Czy mam ci jeszcze krew puścić?
Milczała.
– Już wszystko zakończone, mościa panno. Łańcut złupiony, Stadnickiego porąbałem, że ledwie żywy uszedł spod Krzemienicy. A Stadnickiej udzieliłaś solidnej lekcji. Długo, oj, długo popamięta ona Konstancję Dwernicką.
– A co ty byś uczynił na moim miejscu?! – prychnęła. – Ta kurewnica znęcała się nade mną w więzieniu. Z szat odzierała, kazała dworkom chłostać, trzymała w ciemnicy, nasyłała hajduków. Obiecywała, że w trumnie w ziemi zakopie.
– Już dobrze, Kostusiu – powiedział cicho. – Wszystko teraz się ułoży.
Nie wiedzieć kiedy objął ją i pocałował. Zwarli się w uściskach na wozie obciążonym łupami tak bardzo, że zostawiał po sobie bruzdy głębokie jak artyleryjski jaszcz wyładowany kulami. Ucałowali się mocno i namiętnie na tle łuny płonącego zamku Diabła, wciąż mając w uszach krzyki mordowanych, palonych żywcem, jęki rannych i umierających ludzi. Trwali tak długo, obściskiwali się namiętnie i bez tchu w pocałunku, który opisał kiedyś ze szczegółami pewien znany poeta, a potem zawstydzony zamazał w rękopisie.
Aż wreszcie legli na wozie, wolni i szczęśliwi. Upadli na łupy, złoto i skarby wydarte ogniem, żelazem i fortelem Diabłu Stadnickiemu. Legli na futra sobolowe, wilcze i rysie, na skóry kunie i tygrysie, na których jeszcze nie do końca zakrzepła ludzka krew. Leżeli obok siebie, a potem pan stolnikowic wolno objął dziewczynę, rozpiął dwa guzy, które pozostały na jej żupanie po szamotaninie z Anną Stadnicką. Konstancja sama, zupełnie sama pomogła rozsznurować giezło, zrzuciła je przez głowę, wypuszczając na swobodę parę drażniąt okrągłych jak jabłka z rajskiego ogrodu, rozfiglowanych jak młode sarnięta, zsunęła hajdawery, odsłaniając czarny gaiczek kryjący w sobie ów jakże zacny pierścień, do którego pan stolnikowic zaraz miał gonić na swym husarskim koniu, zdjęła podkute buty. Leżała nago wśród kosztownych futer, materii, złotogłowiów i atłasów, odziana jedynie w długi sznur pereł, który zerwała z głowy Stadnickiej. A Jacek nad Jackami zsunął delię i zbryzgany krwią żupan, rozsznurował koszulę, ściągnął hajdawery i przez chwilę pozostał ubrany tak jak wówczas, gdy dwa lata temu wjechał konno do kościoła w Sanoku, wyszedłszy prosto z zamtuza i wzbudzając zrozumiałą sensację; od czego zresztą zemdlała żona rajcy miejskiego Grygiera. Nie omdlały natomiast jego dwie dorastające córki, które później wysyłały do niego liściki z prośbą o schadzkę – ale to już była zupełnie inna historia. Której, nawiasem mówiąc, nie powinno się teraz ani nigdy opowiadać pannie Konstancji.
Stolnikowic zdjął kołpak, odpiął pas z szablą, pozbył się butów, a potem przygarnął Konstancję do siebie, utulił w ramionach, ucałował, pieścił, aż dyszała niczym rozgrzana klacz po biegu; wreszcie legł na niej, objąwszy ramionami.
I uczyniło się między nimi to, czego nigdy i nijak jeszcze nie zdołało opisać męskie pióro w taki sposób, aby zadowolić czytające tenże opis niewiasty. Wszelako nadmienić warto, iż z kolei żadnej kobiecie nie udało się jeszcze wyrazić piórem tego, co powinno zostać wyrażone, a i tak znaczna część z nich zwykła udawać zachwyt lub zaciekawienie, gdy czyta wrażenia spisane przez drugą połowę rodzaju ludzkiego. Pozostańmy tedy przy męskiej stronie opisu tego, co działo się owego wieczoru na wozie pełnym zrabowanych łupów z Łańcuta.
A działo się dużo i namiętnie. Kolasa była nakryta pałubami, jednakże wszyscy domyślali się, co się święci. Najbardziej zainteresowany był kozak Szawiłła, który przyłożył nawet ucho do płótna, póki nie odgonili go Mikołaj i Zygmunt Dydyńscy.
Stolnikowic i Konstancja miłowali się tedy we krwi i pragnieniu. Na skórach, na ormiankach i ordynkach w pochwach nabijanych turkusami. Na kolczykach wyrwanych z uszu pań z fraucymeru Stadnickiej, na napierśniku sadzonym diamentami, za który Dydyński zarąbał dwóch sabatów i sługę łańcuckiego. I nade wszystko na złotych monetach ze skarbu Diabła. Tam, pod gorącym tyłeczkiem Konstancji, spoczywały zlepione zaschniętą krwią szóstaki, orty i portugały, złote floreny ozdobione jak na ironię znakiem niewinnej lilii i podobizną świętego Floriana, talary i czerwone złote, grosze i orty. A nade wszystko lśniące dukaty gdańskie, poznańskie i toruńskie z wizerunkiem Orła i Pogoni tudzież dostojną podobizną Zygmunta Snopkiewicza Wazy. Król Zygmunt, jako wychowanek jezuitów nieopuszczający żadnej mszy, łypał złym okiem z dukatów na miłującą się parę, jakby uważając to za profanację i crimen laesae maiestatis, zagrożoną w sądzie grodzkim rokiem wieży dolnej. Jadnakże po cichu szczerze radował się w duszy, iż pieniążki zmieniły właściciela i teraz służą za posłanie najwdzięczniejszemu tyłeczkowi Ziemi Sanockiej, ba, może nawet całego województwa Ruskiego. Bo przecież Zygmunt także nie cierpiał sukinsyna Stadnickiego.
* * *
Ślub Konstancji i Jacka wyznaczony był na dzień 21 czerwca roku Pańskiego 1608, w sobotę. Dwerniccy czekali na tę ceremonię już od świtu. Wieś była umajona zielskiem i kwiatami, Konstancja przystrojona w najlepsze suknie porabowane na zamku w Łańcucie, a do kolasy zaprzężono sześć siwych woźników. Przybył ksiądz, zjechali się liczni goście. I tylko pana młodego nie było.
Czekali na niego aż do południa. Chodziły słuchy, że Jacek Dydyński wyjechał z Sanoka, że jest w drodze, potem że pije w Hoczwi, w końcu że stanie w Dwernikach lada godzina.
Tymczasem minęło południe i nic. Zaczął się popołudniowy skwar, słońce chyliło się ku zachodowi, a Dydyńskiego jak nie było, tak nie ma.
Aż wreszcie po pewnym czasie na trakcie załomotały końskie kopyta. Przyjechał pan Andrzej Ligęza z czeladzią i pocztem. Zeskoczył z konia, przyszedł do kościółka, pokłonił się zebranym z wielce nietęgą miną i wydobył list.
A potem przeczytał, co następuje:
Jaśnie Wielmożna Panno Dobrodziejko Moja Konstancjo z Dwernik Dwernicka herbu Sas
Piszę do Waszmość Mości Panny list ten smutny, z nowiną niewesołą, gdyż zdecydowałem się odłożyć nasz ślub o czas jakiś, a to z tej przyczyny, iż bez urzędu i godności żadnej będąc nie mogę się o twoją rączkę ubiegać. Ponadto służba mnie wzywa tedy, czemu Waszmość Mości Panno nie możesz być przeciwna, wyruszam bowiem do Moskwy, na służbę cara Dymitra cudownie ocalonego, od którego list przypowiedni dostałem na chorągiew husarską. Da Bóg wrócę z Moskwy kniaziem, lub udzielnym księciem, a wtedy się znowu o rękę Waszmość Mości Panny pokłonię...
Nadmienię takoż, że WMMPannę miłuję prawdziwie, gorąco i gorliwie. Ale nie zawsze wszelako Pan Bóg łaskawy raczy dać człowiekowi szczęście, by miłować i w miłości żyć. Albowiem obowiązek święty obrony kraju musi mieć pierwszeństwo przed wszystkiemi innemi...
– Zdrajca Dydyński! – krzyknęła Konstancja, nie czekając końca listu. – Ty nie wrócisz! Bo jak tu przyjedziesz, to cię własnymi rękoma zabiję!
Nie słuchała tego, co czytał dalej Ligęza. Wyrwała mu pismo z ręki, porwała na drobne kawałki, zrzuciła z głowy wianek, a potem zakrzyknęła do czeladzi:
– Konia!
Nikt nie śmiał jej się sprzeciwić.
* * *
Tymczasem pan Dydyński był już daleko za Lwowem. Jechał ze zbrojnym pocztem sług, w towarzystwie Szawiłły i Samuela Dwernickiego razem z panem Romanem Narymuntowiczem Różyńskim.
– Panie bracie – rzekł Różyński, wskazując buławą tam, gdzie wschodziło słońce – wielce rad jestem, że waszmość pan z nami wyruszasz. Sam nawet nie wiesz, mości Dydyński, jakie bogactwa w Moskwie czekają! Toż tam tylko iść i brać – dziewki, mołodycie, zamki, miasta, warowne grody, talary, ruble, cerkwie i bramy z kopułami szczerozłotymi! Wszystko to będzie nasze!
– Chciałbym wierzyć waszmości!
– Chcesz, panie bracie, to się u cara wstawię i księciem cię zrobi. A co wolisz? Suzdal? Włodzimierz? Siergiejewsk? Sierpuchów? Wszystko tam do wzięcia, bo co tylko szabla polska zniesie, co ręką zagarniesz, to twoje!
– Jedźmy więc i dobierzmy się do Moskwicinów!
Wymienili z Dydyńskim spojrzenia pełne wzajemnego zrozumienia. A potem wyruszyli. Na wschód. Do Putywla, Czernihowa, Tuszyna, do Moskwy...