Kolasa – czterokołowy pojazd, który mógł służyć zarówno do przewożenia ludzi, jak i towarów.
nie był znany jako magnifkus czy generosus, nie był capitaneusem lub palatinusem – mowa o łacińskich tytułach szlachty polskiej, które w oficjalnej korespondencji zarezerwowane były dla szlachty posesjonatów i magnatów, a nie dla gołoty (pomimo iż teoretycznie rzecz biorąc, wszyscy szlachcice byli równi). Magnificus znaczyło wielmożny i było często stosowane w listach między szlachtą, generosus – urodzony, pisali się zwykle posesjonaci i możni panowie, w przeciwieństwie do szlachty zaściankowej i hołoty, dla której zarezerwowany był zwykły tytuł nobilis – szlachetny.
Capitaneus to łaciński odpowiednik polskiego tytułu starosty, przy czym pamiętać trzeba, iż choć tytuł ten zasadniczo należał się starostom grodowym (capitaneus cum iurisdictione), a więc urzędnikom ziemskim pilnującym bezpieczeństwa w powiecie, lub starostom generalnym, czasami byle dzierżawca czy arendarz kazał tak tytułować się swoim chłopom. Doszło do tego, że starostą nazywali poddani lada karbowego albo ekonoma, byle tylko wywodził się z chodaczkowej szlachty. Oczywiście starostami nazywali się także ci, którzy na mocy nadania królewskiego dzierżyli starostwa niegrodowe (capitaneus sine iurisdictione) – a więc duże klucze wsi królewskich.
Palatinus był z kolei łacińskim określeniem urzędu wojewody – wysokiego dygnitarza Rzeczypospolitej dowodzącego pospolitym ruszeniem podległego mu województwa i wchodzącego w skład senatu.
golotae et odardi – zgołociali i odarci; w takiej to zabawnej łacinie akta sądowe dawnego województwa ruskiego określają ubogą, zaściankową szlachtę.
na ubiegłorocznym okazowaniu szlachty sanockiej – okazowania były po prostu corocznymi przeglądami i lustracjami szlachty z danej ziemi lub powiatu, na które pod srogimi karami mieli stawać wszyscy szlachetnie urodzeni Polacy lub Rusini z bronią, końmi i zbrojną czeladzią. Często okazowania poprzedzały zwołanie pospolitego ruszenia. Drobna szlachta, która obawiała się, aby nie wzięto ich za chłopów, ściągała na nie tłumnie, aby zademonstrować, iż należy do urodzonych panów braci. Oczywiście rzadko którego z nich stać było na szablę, zbroję i konia. Szaraczkowie potrafili przyjść boso, w postołach z lipowego łyka, z kijami i rusznicami na ptaki. Szlachetny Iwan Zapłatyński popisał się z ptaszniczkq i siekierka – czytamy w lwowskich regestrach okazowania – szlachetny Fedor Dobrowlański z Bratkowic był personaliter na popisie pieszo z kijem; szlachetny Roman Hoszowski personaliter pieszo z kijem.
Szczytem pomysłowości wykazywali się Mazurzy, którzy zjeżdżali się na okazowania i elekcje na drabiniastych wozach, z głowami przystrojonymi świerkowymi łubami mającymi udawać szyszaki i hełmy.
Roczki ziemskie – terminy, w których zbierał się sąd ziemski rozpatrujący i wydający wyroki w sprawach cywilnych dotyczących szlachty danego powiatu czy ziemi.
Zanim dojdzie do induktów i replik, będą po drodze jeszcze dwie dylacje... – indukta i repliki były w staropolskim prawie karnym ważnymi elementami procesu przed sądem ziemskim (rozstrzygającym w sprawach cywilnych) lub grodzkim (sprawy karne). W czasie induktów strona wnosząca sprawę (powód) przedstawiała sądowi fakty oraz przepisy prawne, na podstawie których wystąpiła z roszczeniami wobec pozwanego. Po ich zakończeniu sąd zarządzał replikę – w czasie której pozwany mógł odpowiedzieć na te zarzuty i przedstawić swoją wersję wydarzeń. Dylacja była z kolei odroczeniem procesu, o które mogła prosić dowolna ze stron, na przykład ze względu na chorobę, służbę publiczną czy dla zgromadzenia nowych dowodów.
Intromisja – kiedy sąd wydał już wyrok korzystny dla którejś ze stron, zarządzał intromisję, czyli prawne wwiązanie (wwiedzenie) zwycięzcy do spornego majątku, którą przeprowadzał woźny w asyście świadków. Jeśli strona przegrywająca proces nie chciała jednak oddać spornej majętności i na przykład przepędzała woźnego, sąd zarządzał rumację, a gdy i ta nie odniosła skutku – banicję – zezwalał zwycięzcy w procesie albo staroście grodowemu na zajęcie przedmiotu sporu siłą.
Stuposiana figlującego z nagą Sianką... – jeśli wierzyć podaniom i opowieściom bieszczadzkim, Stuposian był pradawnym pogańskim bogiem wód i deszczy. Sianki zaś były jego miłośnicami.
Rozdział III
W sali rycerskiej na zamku w Łańcucie – zamek, w którym rezydował Stanisław Stadnicki zwany Diabłem, nie jest oczywiście związany w żaden sposób z dzisiejszą perłą tego miasta – pałacem Lubomirskich i Potockich, obecnie znanym w całej Europie unikalnym zespołem architektonicznym. Pałac ten powstał już po zakończeniu rozbójniczej działalności Stanisława Diabła Stadnickiego i jego synów – Zygmunta, Władysława i Stanisława zwanych Diablętami, kiedy miasto razem z pobliskimi wsiami kupił Stanisław Lubomirski.
Stary zamek Diabła, który spłonął w czerwcu 1608 roku i nie został odbudowany, znajdował się na północ od fary miejskiej, mniej więcej pomiędzy ulicami Dominikańską, Dolniańską i Łysą Górą – ta ostatnia nazwa wywodzi się od wzgórza, na którym został wzniesiony. Był to zamek murowany, częściowo drewniany, zbudowany jeszcze przez poprzednich właścicieli miasta – Pileckich, który wszakże znacznie rozbudował Stanisław Stadnicki. Nie zachowały się do dziś żadne plany ani widoki tej budowli, trudno zatem domniemywać, jaki był jej wygląd i z jakich zabudowań się składała. Po spaleniu i złupieniu zamku Stadnicki przeniósł żonę i dzieci do Wojutycz, a jego synowie zbudowali obronny dwór w miejscu, w którym znajduje się dzisiaj sławny pałac Lubomirskich.
Co działo się między nimi w temacie ars amandi – opisywana scena publicznych pokładzin karłów jest autentyczna, tyle tylko, że miała ona miejsce na dworze Stanisława Koniecpolskiego, hetmana wielkiego koronnego, w roku 1643, a jej świadkiem był Albrycht Stanisław Radziwiłł, kanclerz wielki litewski, o czym wspomina w swoim pamiętniku. W czasie tej uroczystości – pisze – odbyły się przy nas pokładziny [karłów]. Co potem odbywało się między nimi, śmiech przeszkadza pisać. Kto nie wierzy, że nasi bogobojni przodkowie zabawiali się, oglądając na żywo seks karzełków, tedy niechaj zajrzy do: Albrycht Stanisław Radziwiłł Memoriale rerum gestarum in Polonia, Wrocław 1972, tom 3, strona 142. Radziwiłł pisał ten pamiętnik po łacinie, ale proszę się nie bać, bo wersja, do której daję przypis, została przetłumaczona na polski.
Tarnawski opierał [...] głowę o mur, otwierał przepaścistą gardziel – w ten sposób właśnie postępował pisarz ziemski lubelski Konrad Badowski w drugiej połowie XVIII wieku, który, jak wspomina Kajetan Koźmian, był tak wielkim pijakiem, że gdy przestawał władać rękoma, stawał pod ścianą, otwierał tylko gębę, a przychodzący wcedzali mu kielichy w gardło, a trunek bulgocąc jak w przepaść przez gardło przelewał się. Szczególna rzecz, że tak z parę godzin stojąc oparty o ścianę, po tym jak ze snu ocucony chodził, śpiewał i całe towarzystwo przetrwał.
A jednocześnie oznajmiam, że ja, urodzony Stanisław Stadnicki... – to wszystko autentyczne słowa Stanisława Stadnickiego z Łańcuta, fragmenty mowy, którą wygłosił w roku 1606, w czasie rokoszu wojewody Zebrzydowskiego, do szlachty zgromadzonej pod Sandomierzem.
Otóż każę związać i załadować na wóz parę tuzinów... – pomysł na takie odszkodowanie pochodzi z XVIII wieku, a jego autorem był niejaki Mikołaj Bazyli Potocki, starosta kaniowski, awanturnik i szelma, który słynął z prymitywnego okrucieństwa, a także zamiłowania do niezwykłych rozrywek. Należały zaś do nich: batożenie chłopów, Żydów i drobnej szlachty, a zwłaszcza swoich dzierżawców. Gdy odwiedzał oficjalistów dworskich, na urzędników i ekonomów padał blady strach. Starosta miał bowiem zwyczaj, iż skrupulatnie sprawdzał wszystkie rachunki. W tym samym czasie zaś przed drzwiami kancelarii stawali kozacy z nahajami, gotowi sypać plagi, jeśli Potocki odkryłby jakieś nieprawidłowości. Gdy jednak wszystko przebiegało po myśli starosty, zapraszał wszystkich na obiad, gdzie każdy mógł opić się jak bąk.