Выбрать главу

Stadnicki za swego życia z łupów wojennych, z rzeczy porabowanych Korniaktom, Ligęzom, Opalińskiemu i swemu teściowi zgromadził prawdziwą fortunę... – w późniejszych protestacjach Stadnicki twierdził na przykład, że Opaliński zrabował mu skrzynię białą z 10 ooo złotych polskich, beczkę z pieniędzmi, w której było 60 000 czerwonych złotych, 24 000 złotych polskich, 27 000 talarów, cztery skrzynie srebra stołowego warte 50 000 złotych, a także takie przedmioty, jak na przykład strzemiona jaspisami sadzone, broń i zbroje i inne kosztowności warte 500 000 złotych! W cztery lata później wdowa po Stadnickim sprecyzowała, że na przykład w jednej z tych skrzyń ze srebrem było: 24 półmiski złociste, 24 talerze złote, 4 złociste misy, 24 złociste łyżki. Nawet dzieląc wartość tych przedmiotów na pół, uzyskujemy niesamowitą fortunę, która przepadła – dodajmy – wcale nie w kieszeni Opalińskiego, ale w przepastnych sakwach i na wozach jego zbrojnej hałastry, okolicznych chłopów, kozaków i sabatów tudzież drobnej szlachty przemyskiej i sanockiej. Już w kilka miesięcy po zdobyciu Łańcuta starosta leżajski musiał znowu się zapożyczać, zastawiać wioski, aby zapłacić swoim ludziom, co pokazuje, że nie uszczknął nic z bogactwa Diabła. Potwierdza to tylko przypuszczenie, że po bitwie w drodze do Przemyśla Opaliński nie miał żadnej kontroli nad swymi ludźmi, którzy sami rzucili się w pościg, po czym złupili Łańcut i zamek Stadnickiego.

Wyrwali się z ciemnicy jak potępieńcy z piekielnych czeluści... – wedle protestacji Stadnickiego Opaliński celowo zbombardował i zrujnował zamek z armat, aby otworzyć sobie drogę do wnętrza. Prawdopodobnie jednak dzieła zniszczenia dopełnili łańcuccy więźniowie, którzy wyrwali się z lochów w liczbie ponad stu, a potem podłożyli ogień pod Piekło. Warownia Diabła spłonęła doszczętnie – nigdy później nie odbudowano zamku, a jedynie wykopaliska archeologiczne mogłyby dziś być może powiedzieć nam, jak wyglądało legowisko Diabła Łańcuckiego.

Od Autora

Na sam koniec książki autor winien jest Czytelnikowi szczegółowe objaśnienia odnośnie fabuły, postaci, bohaterów, miejsc i wydarzeń. Historia, w której splatają się losy Dwernickich z Dwernik, Jacka Dydyńskiego, Hrynia Kardasza oraz Stanisława Stadnickiego zwanego Diabłem z Łańcuta, jest całkowitą fikcją literacką. Nigdzie i nigdy nie było w dawnych Bieszczadach wsi Dwerniki położonej nieopodal Łopienki i Polanek, niedaleko miejsca, gdzie Wetlinka wpada do Solinki. Tym niemniej jednak dzieje waśni Dwernickich z Diabłem Łańcuckim osnute są na autentycznych wydarzeniach, które rozgrywały się w pierwszej połowie XVII wieku na Rusi Czerwonej. Próba obrócenia w chłopów ubogiego zaścianka drobnej szlachty miała miejsce w roku 1639 w Witoszyńcach, wsi królewskiej zaludnianej przez ród chodaczkowej szlachty Witoszyńskich i należącej do starostwa mościskiego. Wówczas to Anna Mohilanka Czarnkowska postanowiła zmusić ubogich szlachetków do odrabiania pańszczyzny. Sprawcą oskarżenia o kaduk był jej administrator, niejaki Kamocki, który postanowił siłą przywołać krnąbrny zaścianek do posłuszeństwa. W najcięższej chwili jednak zjawił się w Witoszyńcach mnich-czerniec, unita, mianowany tam popem Harasym Krykina Witoszyński, członek tego samego rodu, niewidziany dawno na zaścianku, który zresztą jako jedyny potrafił czytać i pisać. Harasym obiecał swoim krewnym, iż uratuje ich od schłopienia, zniknął na pewien czas ze wsi, po czym powrócił z dyplomem szlachectwa wydanym jeszcze w 1448 przez króla Kazimierza Jagiellończyka, a także ze świeżą konfirmacją króla Władysława IV Wazy wystawioną na ostatnim sejmie koronnym.

Ma się rozumieć, iż ani Mohilanka, ani jej administrator nie uwierzyli w autentyczność tego dokumentu, postanowili zatem zajechać Witoszyńce i siłą zmusić mieszkańców zaścianka do uznania się za chłopów. Cóż jednak z tego, gdy Harasym uzbroił chłopów we wsi, ufortyfikował miejscową cerkiewkę i skłonił wszystkich Witoszyńskich do złożenia przysięgi, iż będą walczyć w obronie swych praw do ostatniego tchu.

Kamocki zmobilizował służebnych kozaków na starostwie, zaatakował wieś, po krwawych utarczkach obiegł i zdobył szturmem cerkiew, pojmał w niej czerńca Harasyma, którego w kajdanach odstawił do Mościsk i osadził w lochu. Co dalej stało się z zaściankiem, nie wiadomo, sprawa wszakże nie była przegrana, bowiem nieszczęsnego popa wziął w obronę władyka przemyski Krupecki i domagał się jego uwolnienia. Władysław Łoziński, który historię tę na podstawie akt sądowych opisuje w Prawem i Lewem, sądzi, że prawdopodobnie Witoszyńscy przegrali z kretesem, bowiem w spisach szlachty zatwierdzonej przez rząd austriacki po pierwszym rozbiorze Polski nie spotyka się Witoszyńskich. Kłopot jednak w tym, że spisy szlachty przygotowane przez zaborców nadają się wyłącznie na papier toaletowy w cesarsko-królewskich wychodkach arcypierdoły Franciszka Józefa, albowiem Austriacy, Prusacy i Rosjanie świadomie wykluczali z nich drobną szlachtę nieposiadającą dokumentów potwierdzających ich stan. A wszystko z tego prostego powodu, że biedna szlachta nastawiona była buntowniczo i zawsze stawała się zarzewiem powstań narodowych. Stąd brak Witoszyńskich w spisach z XIX wieku nie oznacza wcale, że dali się oni schłopić w XVII wieku, tym bardziej iż nazwisko to figuruje jednak w późniejszych indeksach i herbarzach, w tym także w sławnym herbarzu Górzyńskiego i Kochanowskiego (Herby szlachty polskiej, Warszawa 1990).

Kolejny motyw tej powieści – powrót po latach jeńca, który zbiegi z tatarskiego jasyru, a także dzieje człowieka, który miał udać się po poręczeniu współwięźniów za okupem, po czym zdradził ich i nie powrócił na Krym, także oparty jest na autentycznych faktach. Taka na przykład historia wydarzyła się ze szlachcicem Marcinem Kuczkowskim, który przebywał w niewoli wspólnie z niejakim Sroczyńskim i Andrzejem Pawłowskim. Sroczyński i Kuczkowski zaręczyli za Pawłowskiego, iż pojedzie i wróci z okupem za nich wszystkich, tymczasem zaś szlachcic wyjechał do Polski i tyle go widziano! Podobna sprawa dotyczyła jeńców spod Cecory – Aleksandra Bałabana, Jana Żółkiewskiego, syna hetmana wielkiego koronnego, i kilku innych Polaków. Ponieważ wszyscy dostali się do niewoli, wysłali Bałabana po pieniądze do kraju, przykazując mu, aby przyjechał do nich po siedmiu tygodniach. Tymczasem wysłannik nie pojawił się i po ośmiu, ani nawet po roku, a tylko przysłał listy, w których pisał, iż matka Żółkiewskiego – Regina, nie chciała pożyczyć mu pieniędzy na wykup jeńców z niewoli. Potem zaś, gdy po różnych perturbacjach okup został w końcu wypłacony Bałabanowi, ów zwlekał z przyjazdem na Krym jak tylko mógł. Dopiero gdy Żółkiewski posłał do Rzeczypospolitej ostatniego swego wiernego sługę – Wernera – ostatecznie załatwiono całą sprawę. Podobne historie opisuje także Vaclav Vratislav z Mitrovic w swoich wspomnieniach z niewoli w Turcji.

Problemy z okupem nie były jedynymi, o których wspominają dawne księgi grodzkie i ziemskie. Historia Hrynia Kardasza oparta została na autentycznych dziejach samozwańców, którzy wracali z niewoli tureckiej i udawali zmarłych lub zaginionych szlachciców. Tak w roku 1644, w siedem lat po śmierci wojewodzica ruskiego Stanisława Daniłowicza, który zamordowany został w niewoli, w Krakowie pojawił się człowiek, który podawał się za tego właśnie szlachcica. A kiedy dowiedział się o tym przebywający w mieście sługa Daniłowiczów, pozwał go przed sądy. Wówczas samozwaniec porzucił rolę wojewodzica i utrzymywał, iż jest Teofilem Pacem. Na jego nieszczęście znalazł się w Krakowie dworzanin królewski Krzysztof Pac, który wykazał fałsz jego zeznań, aż w końcu oszust z płaczem przyznał się do winy. A kiedy okazało się, że tak naprawdę jest szlachcicem – niejakim Bolkowskim, skazano go na pół roku wieży dolnej in fundo na zamku lwowskim.

Jacek L. Komuda