– Jakiego rodzaju koncesji? – spytał marszałek Kierenski podejrzliwie.
– Tego nikt nie wie, zanim nie zacznie się negocjacji – odparł Rudin. – Ale musimy się liczyć z taką możliwością. Mogą zażądać ustępstw w dziedzinie militarnej.
– Nigdy! – wrzasnął Kierenski, zrywając się na równe nogi, purpurowy na twarzy.
– Wielkiego wyboru nie mamy – przyhamował go Rudin. – Chyba zgodziliśmy się tutaj, że nie możemy sobie pozwolić na powszechny, katastrofalny głód. Cofnęłoby to rozwój Związku Radzieckiego, a tym samym opóźniło światowe panowanie marksizmu-leninizmu o całą dekadę, może o więcej. Potrzebujemy tego zboża. Innego wyjścia nie ma. A przecież, jeśli imperialiści zażądają ustępstw w dziedzinie militarnej, możemy się na nie zgodzić… na dwa, trzy lata… po to tylko, aby później w przyspieszonym tempie odrobić zaległości.
Ogólny pomruk był wyrazem aprobaty. Rudin już niemal przekonał zebranych, kiedy do ataku przystąpił Wiszniajew. Wstawał powoli, gdy szmery już przygasały.
– Towarzysze, stojące przed nami problemy – zaczął gładko i z pozornym umiarem – są ogromnej wagi, a ich konsekwencje mogą być nieobliczalne. Dlatego uważam, że za wcześnie jest na jakiekolwiek konkluzje. I proponuję odłożyć tę sprawę na dwa tygodnie. Przez ten czas przemyślimy dokładnie wszystko, co tu powiedziano i zaproponowano.
Jego trud nie poszedł na marne. Chciał zyskać na czasie – a tego właśnie Rudin miał powody się obawiać. Zebrani zgodzili się, dziesięcioma głosami przeciwko trzem, by odłożyć dyskusję.
Jurij Iwanienko był już na parterze i szedł do czekającej go limuzyny, gdy poczuł, że ktoś chwyta go delikatnie za łokieć. Za nim stał wysoki, pięknie zbudowany major gwardii kremlowskiej.
– Towarzysz sekretarz generalny prosi was do siebie na chwilę rozmowy, towarzyszu przewodniczący – odwrócił się w milczeniu i ruszył pierwszy korytarzem biegnącym wzdłuż budynku, coraz dalej od głównego wejścia. Iwanienko szedł za nim. Obserwował świetnie skrojony mundur majora, jego płowe prążkowane spodnie i błyszczące oficerki – i nagle przyszło mu do głowy, że jeśli któregoś dnia znowu któryś z członków Politbiura zasiądzie na “ławie oskarżonych”, to zaraz po wyjściu z sali obrad aresztują go chłopcy Iwanienki, żołnierze z oddziałów specjalnych KGB, zwanych dla niepoznaki “strażą graniczną”, z jaskrawozielonymi otokami na czapkach i oznakami KGB w kształcie miecza i tarczy. Gdyby to jednak on sam, Iwanienko, miał być aresztowany, robotę wykona ktoś inny, bo ludziom z KGB nie będzie można zaufać, tak jak nie można było zaufać bez mała trzydzieści lat temu, kiedy aresztowano Laurentego Berię. Zadanie wykona ta elegancka, wyniosła gwardia kremlowska, ci pretorianie strzegący siedziby najwyższej władzy. Być może będzie to właśnie ten piękny, pewny siebie major, idący teraz przed nim, i nie będzie miał cienia skrupułów.
Weszli do windy. Po chwili Iwanienko znalazł się ponownie na trzecim piętrze, tym razem jednak w osobistym apartamencie Maksyma Rudina.
Stalin upodobał sobie mieszkanie w kremlowskiej pustelni. Ale już Malenkow i Chruszczow zerwali z tą praktyką; zamieszkali, podobnie jak większość ich najbliższych współpracowników, w luksusowym (choć niczym nie wyróżniającym się z zewnątrz) kompleksie budynków na odległym krańcu Prospektu Kutuzowa. Rudin też tam kiedyś mieszkał, ale od dwóch lat, to znaczy od śmierci żony, przeniósł się z powrotem na Kreml.
Jak na człowieka dzierżącego najwyższą władzę, było to mieszkanie stosunkowo skromne: sześć pomieszczeń, w tym kuchnia, wyłożona marmurem łazienka, prywatny gabinet, salon, pokój stołowy i sypialnia. Rudin żył sam, jadał skromnie, obywając się bez wielkich luksusów. Opiekowali się nim stara gosposia i nieodłączny Misza – niedźwiedzio-waty, ale nadzwyczaj cicho poruszający się były żołnierz, który nigdy się nie odzywał, ale zawsze był blisko. Kiedy Iwanienko wszedł do gabinetu, zaproszony niemym gestem Miszy, byli tam już Rudin i Pietrow. Rudin wskazał mu wolne krzesło i od razu przystąpił do sedna sprawy.
– Poprosiłem was tutaj, bo szykują się kłopoty, o których wszyscy wiemy. Jestem stary i za dużo palę. Dwa tygodnie temu wybrałem się do tych konowałów w Kuncewie. Zrobili mi trochę badań. No i chcą, żebym znów do nich przyjechał.
Pietrow rzucił Iwanience niespokojne spojrzenie. Ale szef KGB siedział nieporuszony. Wiedział już o wizycie w superekskluzywnej klinice ukrytej w lasach na południowy wschód od Moskwy. Doniósł mu o niej jeden z tamtejszych lekarzy.
– W powietrzu wisi sprawa sukcesji – ciągnął Rudin – a jak wiemy, a w każdym razie powinniśmy wiedzieć, ma na nią ochotę Wiszniajew.
Rudin odwrócił się w stronę Iwanienki.
– Jeśli ją dostanie, a jest na to dostatecznie młody, będzie to oznaczało twój koniec, Juriju Aleksandrowiczu. Wiszniajew nigdy nie zaakceptuje zawodowca na stanowisku szefa KGB. Mianuje na to miejsce swojego człowieka, Kriwoja.
Iwanienko splótł dłonie i popatrzył na Rudina. Trzy lata temu Rudin złamał radziecką tradycję, by stanowisko przewodniczącego KGB powierzać któremuś z zasłużonych dostojników partyjnych. Szelepin, Semiszczastnyj, Andropow – wszystko to byli ludzie Partii, osadzeni na szczycie KGB przez siły zewnętrzne tej instytucji. Tymczasem Rudin upatrzył sobie wśród zastępców Andropowa zawodowca Iwanienkę i jego właśnie wylansował na nowego szefa.
Nie był to jedyny grzech wobec tradycji. Iwanienko był bardzo młody jak na stanowisko najpotężniejszego w świecie szefa policji i wywiadu. Nadto dwadzieścia lat temu pracował jako agent w Waszyngtonie, co zawsze będzie powodem do podejrzliwości ze strony ksenofobów z Biura. W życiu prywatnym gustował w zachodniej elegancji. Uważano też – choć nikt nie śmiał powiedzieć tego głośno – że ma prywatne wątpliwości w kwestii niektórych dogmatów. A to, przynajmniej dla Wiszniajewa, było czymś absolutnie niewybaczalnym.
– Jeśli on przejmie władzę, teraz czy kiedykolwiek, popsuje to również tobie karty, Wasylu Aleksiewiczu – rzekł Rudin do Piętrowa. Prywatnie skłonny był zwracać się po imieniu i “otczestwie” do obydwu swoich ulubieńców; nigdy jednak nie czynił tego publicznie. Pietrow skinął głową ze zrozumieniem. On i Anatol Kriwoj pracowali kiedyś razem w wydziale organizacyjnym Partii w sekretariacie KC. Kriwoj był starszy i miał większy staż. Oczekiwał więc, że to on zostanie szefem wydziału, ale gdy odszedł poprzedni kierownik, Rudin wyznaczył Piętrowa na to stanowisko, które prędzej czy później musi przynieść najwyższą nobilitację; krzesło we wszechwładnym Biurze Politycznym. Rozgoryczony Kriwoj przyjął awanse ze strony Wiszniajewa i został szefem sztabu głównego ideologa Partii, jego prawą ręką. Ale wciąż jeszcze marzyło mu się stanowisko okupowane przez Piętrowa.
Iwanienko i Pietrow dobrze pamiętali, że to właśnie poprzednik Wiszniajewa, teoretyk Partii Michaił Susłow, zorganizował większość, która obaliła w 1963 roku Chruszczowa. Rudin czekał tylko, aż jego słowa wywrą odpowiednie wrażenie.
– Ty, Jurij, wiesz, że nie możesz zostać moim następcą… nie z twoim życiorysem…
Iwanienko pochylił głowę. Nie miał co do tego żadnych złudzeń.
– Ale – podjął Rudin – ty i Wasyl razem moglibyście utrzymać ten kraj na solidnym kursie. Co do mnie, to w przyszłym roku odejdę… w ten czy inny sposób. A kiedy odejdę, chcę, abyś ty, Wasylu, zajął moje miejsce.
To wyznanie zelektryzowało obu słuchaczy. Żaden nie pamiętał, by którykolwiek z poprzedników Rudina snuł takie plany. Stalin doznał ataku serca i został prawdopodobnie dorżnięty przez własne Biuro, w chwili, gdy sam zamierzał ich wykończyć. Próbował sięgnąć po władzę Beria – śmiertelnie przerażeni koledzy kazali go uwięzić i rozstrzelać. Malenkow popadł w niełaskę, zanim zdążył pomyśleć o swoich następcach. Podobnie Chruszczow. Breżniew trzymał wszystkich w niepewności aż do ostatniej minuty swego życia.
Rudin wstał, dając do zrozumienia, że rozmowa skończona.
– Jeszcze jedno – powiedział. – Wiszniajew szykuje jakiś bigos. Próbuje wyciąć mi sztuczkę w stylu Susłowa w związku z tym spaskudzonym zbożem. Jeśli mu się uda, wszyscy będziemy skończeni… a być może cała Rosja także. Bo to ekstremista. Znakomity w teorii, ale beznadziejny w praktyce. Teraz muszę dokładnie wiedzieć, co robi, jaki numer szykuje, kogo będzie chciał skaptować. Zajmijcie się tym. Macie czternaście dni.
Na Kwaterę Główną KGB, czyli w żargonie szpiegów anglosaskich Ośrodek, składa się ogromny, kamienny kompleks biurowców, zajmujący całą północno-wschodnią stronę placu Dzierżyńskiego, na końcu Prospektu Karola Marksa. W środku kompleksu znajduje się wielki dziedziniec. Budynek frontowy i obydwa skrzydła zajmuje KGB. Blok na zapleczu to Łubianka – biura śledcze i więzienie. Bliskość tych placówek, połączonych wewnętrznymi korytarzami, pozwala oficerom śledczym pracować nadzwyczaj sprawnie.
Gabinet przewodniczącego znajduje się na trzecim piętrze, na lewo od głównego wejścia. On sam jednak z tego wejścia nie korzysta. Wjeżdża zawsze – a raczej czyni to jego kierowca – na dziedziniec przez boczną bramę. Jego wielki gabinet z mahoniową boazerią, i luksusowymi orientalnymi dywanami jest przeładowany ozdobami. Na jednej ścianie wisi nieodzowny portret Lenina, na innej – Feliksa Dzierżyńskiego. Przez cztery wysokie kuloodporne okna z ciężkimi zasłonami można dostrzec jeszcze jedną podobiznę założyciela Czeki, ogromny posąg z brązu stojący pośrodku placu i patrzący na Prospekt Marksa, w stronę Placu Rewolucji.