Выбрать главу

Matthews zastanawiał się przez chwilę. Potem spojrzał na zegarek. Za dziesięć minut miał spotkać się z grupą działaczy ruchu ochrony środowiska i otrzymać od nich kolejną pamiątkową plakietkę. Potem, jeszcze przed obiadem, miał odwiedzić go prokurator generalny w sprawie nowego ustawodawstwa pracy. Wstał.

– Dobrze, panowie, macie moją zgodę. Zaraz wydam odpowiednie polecenia. Myślę, że rzeczywiście powinniśmy zbadać i wyjaśnić tę sprawę. Ale oczekuję od was szczegółowych informacji w ciągu miesiąca.

Dziesięć dni później, na siódmym piętrze budynku CIA w Langley, generał Carl Taylor siedział przy niskim stoliku do kawy w gabinecie generalnego dyrektora agencji, określanego kryptonimem roboczym DCI, Roberta Bensona, i spoglądał na swój własny raport z podpiętym do niego grubym plikiem zdjęć satelitarnych wykadrowanych z zarejestrowanych filmów.

– To niezwykłe, Bob, ale nie potrafimy tego w żaden sposób wyjaśnić.

Benson odwrócił się od wielkiego panoramicznego okna, wypełniającego całą ścianę gabinetu DCI. Wychodziło ono na północny wschód – na długą leśną aleję biegnącą ku niewidocznej stąd rzece Potomac. Podobnie jak wszyscy jego poprzednicy, bardzo lubił ten widok, zwłaszcza na przełomie wiosny i lata, kiedy tutejsze lasy zamieniały się w morze delikatnej zieleni. Usiadł na niskiej kanapie przy stoliku Taylora.

– Nie potrafią tego również moi eksperci, Carl. A nie chcę zwracać się z tym do Departamentu Rolnictwa. Niezależnie od tego, co naprawdę dzieje się w tej chwili ze zbiorami zboża w Związku Radzieckim. Nie powinniśmy z całą pewnością nadawać sprawie rozgłosu. A jeśli dopuszczę do niej ludzi z zewnątrz, za tydzień wszystko będzie w prasie. No więc, co tam masz?

– Zdjęcia wykazują, że ta rzekoma rdza, czy cokolwiek to naprawdę jest, nie jest wynikiem zarazy – powiedział Taylor. – Nie atakuje całych upraw. I to jest najdziwniejsze. Gdyby to była sprawa załamań pogody, musielibyśmy mieć o tym jakieś informacje. Nie mamy żadnych. Gdyby to było zwykłe porażenie upraw zarazą, występowałoby na większych połaciach, na całych obszarach zasiewów. Tak samo w przypadku pasożytów. Rozrzut tego jest jednak zupełnie chaotyczny. Na niektórych polach rośnie silna, zdrowa pszenica. Inne, położone tuż obok, dotknięte są zarazą. Nie ma w tym żadnej prawidłowości. Tak przynajmniej wynika z analizy zdjęć satelitarnych systemu Kondor. No i co o tym sądzisz?

– To rzeczywiście nie ma żadnego sensu – zgodził się Benson. – Wysłałem na miejsce paru naszych agentów, ale nie mam od nich jeszcze żadnego raportu. Prasa radziecka milczy na ten temat jak grób. Moi spece od rolnictwa wielokrotnie przeglądali twoje zdjęcia na wszystkie strony. Ale i oni nie potrafią wytłumaczyć, dlaczego to wszystko układa się tak przypadkowo. Żadne rozsądne wyjaśnienie tu nie pasuje. A ja, jak wiesz, muszę dostarczyć prezydentowi szacunkowych danych na temat przypuszczalnej wielkości tegorocznych zbiorów w ZSRR. I muszę to zrobić szybko.

– Nie będę przecież fotografował wszystkich pól pszenicy i jęczmienia w całym Związku Radzieckim – zaprotestował Taylor. – Cały system Kondor musiałby pracować nad tym przez wiele miesięcy, a przecież nie dostanę go do wyłącznej dyspozycji.

– Tak, to niemożliwe – przyznał Benson. – Potrzebuję ciągle informacji o ruchach wojsk wzdłuż granicy chińskiej, o garnizonach w pobliżu Turcji i Iranu. Muszę nieustannie obserwować dyslokację oddziałów Armii Czerwonej w Niemczech Wschodnich i nowe rakiety SS-20 za Uralem.

– A więc mogę się opierać jedynie na procentowym obliczeniu szkód, widocznych na tych zdjęciach, które już mamy, i ekstrapolować te dane na cały kraj – podsumował Taylor.

– Tylko trzeba to zrobić mądrze – mruknął Benson. – Wolałbym, żeby nie powtórzyła się sytuacja z siedemdziesiątego siódmego roku.

Taylor aż skrzywił się na to wspomnienie, choć w tamtym fatalnym roku nie był jeszcze szefem Krajowego Biura Rozpoznania. W 1977 roku amerykańska machina wywiadowcza dała się nabrać na gigantyczną mistyfikację. Przez całe lato eksperci CIA i Departamentu Rolnictwa zgodnie zapewniali prezydenta, że zbiory zbóż w ZSRR wyniosą 215 milionów ton. Delegacjom rolników odwiedzającym Rosję pokazywano pola, na których rosła piękna, zdrowa pszenica; w rzeczywistości pola takie należały do wyjątków. Rozpoznanie fotograficzne też okazało się błędne. Jesienią ówczesny sekretarz generalny, Breżniew, spokojnie oznajmił, że w ZSRR zebrano tylko 194 miliony ton ziarna różnych upraw zbożowych.

W rezultacie cena amerykańskiej nadwyżki zbożowej oczywiście podskoczyła. Wszyscy byli pewni, że Rosjanie będą musieli teraz kupić około 20 milionów ton. Nic z tego! Jak się okazało, już w ciągu lata Moskwa, działając przez podstawione firmy, głównie francuskie, wykupiła na pniu dostatecznie dużo zboża, by po starej, niskiej cenie pokryć przewidywany deficyt. Przez tych samych pośredników wynajęto też statki, a kiedy, załadowane w Stanach, były już w drodze powrotnej do Europy Zachodniej, skierowano je do radzieckich portów. Sprawę pod kryptonimem “Afera Żądło” pamiętano w Langley do dziś.

Carl Taylor wstał.

– Dobrze, Bob, wracam do roboty. Może trafią się nam jakieś lepsze zdjęcia.

– Carl! – głos DCI zatrzymał go w drzwiach. – Ładne zdjęcia to nie wszystko. Od pierwszego lipca chcę mieć Kondory z powrotem do obserwacji wojskowych. Spróbuj do końca miesiąca oszacować przewidywane zbiory. Przy wszelkich wątpliwościach liczcie raczej in minus. A jeśli twoi chłopcy znajdą coś ciekawego – cokolwiek by to było, rozumiesz? – niech wracają w to samo miejsce i fotografują od nowa. Musimy, do cholery, dowiedzieć się w jakiś sposób, co się właściwie dzieje z tą ich pszenicą.

Satelity prezydenta Matthewsa mogły widzieć prawie wszystko, co działo się w ZSRR – nie mogły jednak widzieć Harolda Lessinga, jednego z trzech pierwszych sekretarzy w biurze radcy handlowego Ambasady Brytyjskiej w Moskwie, siedzącego tego ranka przy swoim biurku. Może i dobrze, bo nie był to widok budujący, a on pierwszy zgodziłby się z taką opinią. Był blady jak ściana i czuł się bardzo podle.

Misja brytyjska w stolicy ZSRR mieściła się w pięknym, starym, przedrewolucyjnym pałacyku przy Nabrzeżu Maurice'a Thoreza, z którego północnych okien, ponad rzeką Moskwą, można oglądać południową ścianę Kremla. Kiedyś, w czasach carskich, należał do kupca, który na handlu cukrem dorobił się był milionów; po rewolucji kupili go Brytyjczycy. Od tej pory aż po dzień dzisiejszy rząd radziecki próbuje go odzyskać. Lokalizacja ambasady nie podobała się zwłaszcza Stalinowi. Codziennie, gdy wstawał, z okien swego prywatnego apartamentu musiał oglądać nienawistną flagę Union Jack, trzepoczącą na porannym wietrze. Wprawiało go to we wściekłość.

Ale dla biura radcy handlowego zabrakło miejsca w tym eleganckim, kremowozłotym pałacyku. Znalazło się ono w ponurym kompleksie tandetnych powojennych biurowców, dwie mile od ambasady, przy Prospekcie Kutuzowa, niemal naprzeciwko hotelu “Ukraina”, przypominającego tort weselny. W tym samym kompleksie, ze wspólną bramą, zawsze strzeżoną przez kilku czujnych milicjantów, znajduje się parę ponurych bloków mieszkalnych przeznaczonych dla personelu dyplomatycznego co najmniej dwudziestu ambasad. Cały ten obiekt nazywany jest osiedlem dla dyplomatów albo bardziej oficjalnie dla korpusu dyplomatycznego.

Gabinet Harolda Lessinga znajdował się na ostatnim piętrze bloku biura radcy handlowego. Kiedy w pewnym momencie Lessing stracił przytomność (była godzina dziesiąta trzydzieści rano w piękny majowy dzień), hałas rozbijanego telefonu, który ściągnął z biurka osuwając się na dywan, zaalarmował pracującą w sąsiednim pokoju sekretarkę. Spokojnie i bez paniki wezwała radcę handlowego, który przy pomocy dwóch młodych attache odprowadził Lessinga, już prawie zupełnie przytomnego, ale chwiejącego się jeszcze na nogach, do jego mieszkania na szóstym piętrze w oddalonym o sto kroków bloku numer 6.

Zaraz też zadzwonił do głównego budynku ambasady na Nabrzeżu Maurice'a Thoreza i powiadomił szefa kancelarii o tym, co zaszło. Poprosił też o przysłanie lekarza ambasady. W południe, po zbadaniu Lessinga w jego własnym łóżku, lekarz poszedł porozmawiać z radcą handlowym. Radca przerwał mu jednak gwałtownie i zaproponował, wspólną jazdę do ambasady i naradę z udziałem szefa kancelarii. Dopiero znacznie później początkowo zaskoczony doktor, zwykły brytyjski lekarz, zatrudniony na trzyletnim kontrakcie w ambasadzie w randze pierwszego sekretarza, zrozumiał, dlaczego takie zachowanie było konieczne. Szef kancelarii zabrał ich obu do specjalnego zabezpieczonego przed podsłuchem pomieszczenia w gmachu ambasady. Budynek biura radcy handlowego takich zabezpieczeń nie miał.

– To krwawiący wrzód żołądka – wyjaśnił medyk dwóm dyplomatom, gdy znaleźli się już w podziemiu. – Ten stan trwa prawdopodobnie od paru tygodni, a może nawet miesięcy, ale pacjent myślał, że to tylko nadkwasota. Przypisywał to ogólnemu przemęczeniu i łykał tony tabletek przeciw nadkwasocie. Co za głupota! Powinien był przecież przyjść do mnie.