Człowieka mniej sprawnego fizycznie ten cios i upadek mogłyby pozbawić przytomności. Ale Drake, znacznie młodszy od Larsena, był świetnie wytrenowany. Ponieważ nie mógł już liczyć na rewolwer, który w czasie upadku wypadł mu z dłoni i poleciał gdzieś daleko – zerwał się w samą porę, by gołymi rękami bronić się przed szarżą Norwega. Po chwili obaj runęli na ziemię, splątani niczym dwaj zapaśnicy pośród szczątków połamanego krzesła i potłuczonych filiżanek.
Larsen starał się wykorzystać swoją wagę i siłę, Ukrainiec – młodzieńczą zręczność i szybkość. Ta ostatnia przeważyła. Wyśliznąwszy się z uścisku wielkoluda, Swoboda dopadł drzwi. Niewiele brakowało, by je otworzył i uciekł: już dotykał dłonią klamki, gdy Larsen tygrysim skokiem zwalił go z nóg. Kiedy znowu się podnieśli, Norweg znalazł się między Swobodą a drzwiami. Tym razem Ukrainiec zaatakował nogami; potężny kopniak w pachwinę sprawił, że Larsen zgiął się wpół, ale natychmiast przyszedł do siebie i ponownie zaatakował terrorystę.
Swoboda nie przypadkiem zmierzał w stronę drzwi. Pamiętał zapewne, że kabina jest całkowicie dźwiękoszczelna, i zdawał sobie sprawę, że nikt z jego kolegów nie słyszy odgłosów walki. A walka trwała nadaclass="underline" mocując się, gryząc, tłukąc pięściami, kopiąc – doturlali się znowu w okolice stołu. Gdzieś tutaj leżał rewolwer, który mógł szybko rozstrzygnąć sprawę; jeszcze skuteczniej jednak mógł tego dokonać oscylator przytroczony do pasa Swobody – gdyby w czasie zmagań został naciśnięty, choćby i przypadkowo, czerwony guzik.
W rzeczywistości walka trwała jeszcze dwie minuty. Larsen zdołał w pewnym momencie uwolnić jedną rękę, chwycił Ukraińca za włosy i trzasnął jego głową o dębową nogę stołu. Swoboda wyprężył się gwałtownie, potem bezwładnie osunął się na podłogę. Spod linii włosów spłynęła na czoło cienka strużka krwi.
Ciężko dysząc ze zmęczenia Larsen podniósł się z podłogi i popatrzył na nieprzytomnego przeciwnika. Potem z wielką ostrożnością odwiązał od jego pasa oscylator i trzymając go w lewej dłoni szybko podszedł do okna nad burtą. Okno było zabezpieczone dwiema motylkowymi nakrętkami. Zaczął je odkręcać jedną ręką, nie wypuszczając z drugiej morderczego aparaciku. Jedna nakrętka zsunęła się już z gwintu; zabrał się do drugiej. Za kilka sekund otworzy okno i ciśnie oscylator daleko ponad stalowym podestem w głębinę Morza Północnego.
Na podłodze, za jego plecami, ręka młodego terrorysty zaczęła skradać się po dywanie w stronę porzuconego rewolweru. Dosięgłszy go Swoboda dźwignął się z trudem na jednym ramieniu, potem czołgając się okrążył stół, który zasłaniał mu widoczność. Larsen tymczasem odkręcił drugą mutrę i właśnie ciągnął ku sobie mosiężną ramę okna – kiedy padł strzał.
W niewielkiej zamkniętej przestrzeni kabiny huk był ogłuszający. Larsen zatoczył się na ścianę przy otwartym oknie; spojrzał najpierw na swoją lewą rękę, potem na Swobodę. Również Ukrainiec wpatrywał się, jak zahipnotyzowany, w lewą dłoń kapitana. Teri pierwszy i jedyny strzał trafił dokładnie w oscylator; w krwawiącej dłoni Larsena tkwiły odłamki plastiku i metalu. Przez kilka sekund patrzyli na siebie w śmiertelnym milczeniu, czekając na serię eksplozji, które będą oznaczały śmierć “Freyi”.
Nic takiego nie nastąpiło. Najwidoczniej tępy pocisk roztrzaskał oscylator na kawałki zbyt szybko, aby wzbudzony sygnał zdążył osiągnąć częstotliwość niezbędną do uruchomienia zapalników w bombach.
Ukrainiec podniósł się powoli. Wstał niepewnie, opierając się o stół. Larsen popatrzył przez chwilę na krew kapiącą wciąż z dłoni, potem ponownie przeniósł wzrok na chwiejącego się terrorystę.
– Wygrałem, panie Swoboda. Wygrałem. Nie może pan już zniszczyć mojego statku i mojej załogi.
– To pan o tym wie, kapitanie Larsen – odparł spokojnie człowiek z pistoletem. – Pan i ja. Ale oni… – wskazał przez otwarte okno na światła pozycyjne okrętów NATO w gęstej ciemności przedświtu – oni nie wiedzą nic. Gra toczy się nadal, i to ja ją wygram. Miszkin i Łazariew b ę d ą w Izraelu.
19.
Od 6.00 do 16.00
Zachodnioberlińskie więzienie Moabit składa się z dwóch części. Starsza istniała już przed II wojną światową. Nową zbudowano na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, zapewne nie bez związku z szeroką falą terroryzmu, jaką uruchomiła w Niemczech grupa Baader-Meinhof. W tej części więzienia zainstalowano ultranowoczesne systemy zabezpieczeń, najgrubszą stal i najtwardszy beton, kamery telewizyjne, elektronicznie sterowane drzwi, zamki, kraty.
Miszkina i Łazariewa, którzy spali w pojedynczych celach na najwyższym piętrze, w niedzielę, 3 kwietnia 1983 roku o szóstej rano obudził sam naczelnik więzienia.
– Zostaliście zwolnieni – powiedział krótko. – Jeszcze dziś odlecicie do Izraela. Start przewidziany jest na ósmą. Przygotujcie się do wyjścia. O wpół do ósmej ruszamy na lotnisko.
Dziesięć minut później dowódca wojskowy brytyjskiego sektora Berlina Zachodniego dzwonił do niemieckiego burmistrza miasta.
– Bardzo przepraszam, Herr Burgermeister, ale start z cywilnego lotniska Tegel raczej nie wchodzi w rachubę. Jak pan wie, nasze rządy uzgodniły, że posłużymy się brytyjskim samolotem wojskowym. Do jego obsługi z pewnością lepiej przygotowane jest nasze lotnisko Gatow. A przy tym unikniemy chaosu i tłumu dziennikarzy. W takim wielkim międzynarodowym porcie lotniczym byłoby to raczej trudne.
Burmistrz był w gruncie rzeczy zadowolony. Jeśli całą tą operacją zajmą się Brytyjczycy, na nich spadnie wszelka odpowiedzialność; a zbliżające się wybory lokalne dotyczyły przecież także Berlina…
– A więc, jaki ma pan plan, generale?
– Londyn proponuje, żebyście zapakowali tych dwóch łobuzów do opancerzonej karetki na terenie więzienia i zawieźli ich prosto do bazy Gatow. Wypuścicie ich z karetki dopiero w bazie… z dala od wszelkich widzów. Oczywiście od tego momentu moi ludzie przejmują pełną odpowiedzialność.
Dziennikarze nie mieli tym razem szczęścia. Ponad czterystu reporterów i fotografów biwakowało przed bramą Moabitu już od poprzedniego wieczora, kiedy to w Bonn zapowiedziano uwolnienie porywaczy na ósmą rano. Wszyscy chcieli mieć zdjęcie tej dwójki w triumfalnym momencie uwolnienia. Tabuny fotoreporterów oblegały też cywilne lotnisko Tegel, biegając z kąta w kąt w poszukiwaniu najlepszego punktu obserwacyjnego dla swoich teleobiektywów. I jednych, i drugich miał spotkać srogi zawód.
Brytyjska baza lotnicza Gatow ma tę zaletę, że znajduje się na najdalszych peryferiach miasta i oddzielona jest od centrum bardzo szeroką w tym miejscu rzeką Hawelą. Zachodnie ogrodzenie niemal styka się z Murem, którym otoczyły miasto komunistyczne władze NRD.
W bazie już na wiele godzin przed świtem trwały ożywione i systematyczne przygotowania. Między trzecią a czwartą nad ranem przyleciał z Anglii mały “dyrektorski” odrzutowiec HS-125 z oznaczeniami RAF, nie wiedzieć czemu, zwany przez wojskowych “Belfrem”. Miał on bardzo pojemne zbiorniki paliwa, pozwalające bez lądowania pokonać trasę z Berlina do Tel Awiwu, nawet po okrężnej trajektorii: Monachium – Wenecja – Ateny, bez korzystania z przestrzeni powietrznej państw komunistycznych. Wysoka prędkość podróżna, 500 mil na godzinę, pozwalała Belfrowi pokonać tę liczącą 2200 mil trasę w cztery i pół godziny. Natychmiast po wylądowaniu odholowano Belfra do pustego hangaru, gdzie poddano samolot kontroli technicznej i uzupełniono paliwo.
Dziennikarze tak bardzo skupili swoją uwagę na więzieniu Moabit i porcie lotniczym Tegel, że nikt nie zauważył czarnego SR-71 schodzącego nad północno-zachodnią częścią miasta do lądowania na głównym pasie lotniska Gatow – choć odbyło się to za trzy minuty siódma, kiedy niebo było już całkiem jasne. Samolot został szybko odholowany do jednego z hangarów, gdzie sprowadzona specjalnie na tę okazję z Tempelhof ekipa US Air Force pospiesznie zamknęła drzwi przed nosem ciekawskich Anglików i zabrała się do pracy przy Blackbirdzie. SR-71 miał już swoje nietypowe i niewdzięczne zadanie za sobą. Pułkownik O'Sullivan, stwierdziwszy, że znajduje się wśród rodaków i że następne lądowanie wypadnie już w ukochanych ojczystych Stanach – nareszcie odprężył się. Jego pasażer szybko opuścił hangar. Przed drzwiami powitał go młody major RAF, czekający w land-roverze.
– Pan Munro? – spytał.
– Tak – Szkot podał mu swój paszport, który major obejrzał pobieżnie.
– Dwaj dżentelmeni czekają na pana w kasynie – stwierdził.
Ci dwaj dżentelmeni mogli, w razie potrzeby, wylegitymować się dokumentami urzędników niskiego szczebla z Ministerstwa Obrony. Nie przyznaliby się jednak przy tym, że na co dzień zajmują się pracą badawczą w pewnym pilnie strzeżonym laboratorium, którego odkrycia i raporty opatrywane są natychmiast znakiem “Ściśle tajne”. Obaj panowie byli elegancko ubrani, obaj trzymali w rękach czarne, urzędnicze walizeczki. Pierwszy, w okularach bez oprawy, był lekarzem albo raczej był nim kiedyś, zanim porzucił szlachetne ideały Hipokratesa. Drugi, jego asystent, był dawniej felczerem.