Tylko Róża nadal wędrowała ku dębom, oczekując na znak niebios. Pielęgnowała grób nazbyt troskliwie, wskutek czego jej gabinet dentystyczny podupadł. Natomiast ksiądz Maciąg przestał się chwilowo zajmować Bolesławem Śmiałym i wielką polityką; całą energię poświęcił zwalczaniu kultu Ateusza. Grzmiał z ambony przeciw fałszywemu świętemu, pisał memoriały do biskupa, do prymasa, nawet do Watykanu. Nie znalazłszy zrozumienia u duchownej zwierzchności podupadł na zdrowiu.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Wróciwszy z zaległego urlopu, Śliwa zastał w Pewnusi zmiany na gorsze. Radiowęzeł opanowali działacze „Solidarności" i teraz megafony na halach bez przerwy trąbiły teksty mówców lub błogosławieństwa, których hierarchia kościelna nie szczędziła każdym obradom. Majstra śmieszył familiarny sposób zwracania się do siebie związkowych bossów. „Jak powiedział Lech. Słusznie zauważył Staszek. Rację ma Heniek. Już o tym wspomniał Jurek. Godny uwagi projekt Janka". I tak dalej w nieskończoność, jakby „Solidarnością" rządziła klika szwagrów; przy tym każdy z rodziny nie omieszkał podkreślić, że występuje w imieniu „ludzi nowej Polski".
Wkrótce też pojawił się mocny człowiek nowej Polski, gdyż magistra Markiewicza odwołano z funkcji za brak bojowości i ustępliwość wobec komuny. Przez aklamacje, a jakże, nie zdołał nawet głosu zabrać by odeprzeć zarzuty. Obecnym przewodniczącym zakładowej komisji „Solidarności" okazał się montażysta nazwiskiem Maciaruk. Na hełmie wymalował sobie emblemat związku, z kieszeni kombinezonu wystawał pękaty długopis z wizerunkiem papieża. Miał gładko wygolone policzki, z mięsistych warg nie znikał pół uśmiech, pod lewym okiem tik, spojrzenie lodowate, a mowa pozbawiona wszelkich śladów emocji. Znalazł majstra przy naprawie wtryskarki.
– Pan jest tym osławionym Śliwą?
– Dlaczego osławionym?
– Podobno na pana nie ma mocnych. Przeszkadza pan w działalności związku.
– Działalności? Nie. Raczej warcholstwie.
– Proszę liczyć się ze słowami.
– Miałem dobrych nauczycieli, wbili mi w mózgownicę, żeby zawsze nazywać rzeczy po imieniu.
– Jeśli jeszcze raz uniemożliwi pan pracownikom udział w naszych akcjach…
– Chodzi o strajki?
– … w naszych akcjach, to wywieziemy pana taczkami za bramę i nawet Biuro Polityczne panu nie pomoże.
– Przyjmuję ultimatum do wiadomości. Samorządni i niezależni bojówkarze mogą już taczki trzymać w pogotowiu,
– Bezczelności panu nie brak.
– Mnie? Z tej szczekaczki – Śliwa wskazał megafon – słyszę bez przerwy trele o demokracji, o pluralizmie politycznym, o szacunku dla cudzych poglądów. Niech pan wobec tego wytłumaczy, dlaczego wszyscy jak Polska długa i szeroka mają tańczyć tak, jak Wałęsa zagra? Dlaczego chce pan stosować kapralskie metody wobec załogi? Nie myśleć, mordę w kubeł, wykonywać rozkazy bez szemrania, góra wie najlepiej co dobre. Czy pan naprawdę nie widzi,, jak parszywa praktyka pożera wzniosłe ideały?
– Nie przyszedłem na dysputę polityczną.
– Szkoda. Nie zawadzi czasem pogadać od serca. Mam tutaj fachowców pierwszej klasy, chociaż dyplomu nie wąchali: wyczarują kopię każdej zepsutej części, zregenerują każdy trybik, naprawią najbardziej skomplikowany mechanizm. Gdyby nie oni Pewnusia dawno by stanęła i wszyscy bez wyjątku poszlibyśmy na zieloną trawkę. Pan i ja również. Czują się odpowiedzialni za los załogi. Przeceniacie moje wpływy, tym ludziom nie można niczego nakazać ani niczego zakazać. Podejrzewam, że oni mają identyczny stosunek do partii i do „Solidarności", to znaczy negatywny. Cenią tylko dobrą robotę. Po diabła im mącić w głowach?
– Nieuświadomiony element. Śliwa zaczął się śmiać.
– Jest pan znacznie młodszy ode mnie, skąd ten żargon z lat pięćdziesiątych? Tak nazywaliśmy wówczas wszystkich, którzy niezbyt entuzjastycznie przyjmowali socjalizm. Przyglądam się „Solidarności" i przypomina mi się młodość. Gdy moja szkoła ruszała na pochód pierwszomajowy, kazano nam nieść portrety wąsatego generalissimusa i skandować przed trybuną: „Sta-lin! Sta-lin!". A niedawno wyście hucznie obchodzili rocznicę powstania związku, świetlicę obwieszono wizerunkami innej wąsatej osobistości, oknami zaś buchała zbiorowa recytacja: „Wa-łę-sa! Wa-łę-sa!", Zdumiewająca analogia, nieprawdaż?
– Dla pana analogia, dla mnie demagogia. Osoby z różnych parafii i krańcowo odmienne motywacje tłumów wznoszących okrzyki. Każdy ma takiego idola, na jakiego sobie zasłużył.
– Co nie zmienia faktu, że kult jednostki zawsze zaczyna się od bicia pokłonów przed portretem i wyreżyserowanego entuzjazmu.
Przewodniczący tematu nie podjął. Milczał przez chwilę nie odwracając wzroku, bo majster przyglądał mu się badawczo, jakoby chciał sprawdzić czy jego argumenty trafiły na podatny grunt.
– Tośmy sobie pogawędzili, panie Śliwa, wbrew moim intencjom. Ja przyszedłem tylko ostrzec.
– Myślał pan, że wystarczy tupnąć nogą i wezmę dupę w troki. Dostrzegł u Maciaruka cień zakłopotania, więc dodał pojednawczo:
– Wszyscy musimy uczyć się demokracji, panie przewodniczący. A na ten tik dobra jest młoda cebula. Przykładać parę razy dziennie.
– Trudno się z panem rozmawia.
– Żona mi wciąż powtarza to samo. Charakter mam spaczony.
Majster zbyt pochłonięty był pracą, by przywiązywać wagę do rozmowy z Maciarukiem. A powinien, przewodniczący wyglądał na człowieka zimnokrwistego lecz chytrego jak wąż, który cierpliwie planuje atak zanim ukąsi. Nadmiar pewności siebie, zgubne przeświadczenie o słuszności własnych racji, wiara że sprosta każdemu wyzwaniu -oto co uśpiło czujność Śliwy. Nic dziwnego, że nieoczekiwane wypadki uderzyły go obuchem, wytrącając z równowagi.
Nad ranem obudził go dławiący dym: drzwi przedpokoju płonęły z suchym trzaskiem. Wyskoczył z łóżka i jednym ruchem zgarnął płaszcze rodziny z wieszaka; już zaczynały się tlić. Skoczył do łazienki, napełnił wiadro wodą i zabrał się do gaszenia. Robił to pedantycznie zważając, by nadmiernie nie| zmoczyć podłogi. Drzewo syczało, przedpokój napełnił się kłębami pary, więc otworzył okna. Po kilku nawrotach płomienie zgasły; czerpiąc kubkiem wodę z wiadra dogasił żarzące się szczapy. Szmatą zebrał z parkietu kałużę i wyszedł na korytarz.
Jęzory ognia strawiły dolną część drzwi, pozostawiając osmoloną futrynę; ocalałe drewno przecinał wymalowany czarną farbą napis: „Śmierć komunie!". Litera „r" wypadła akurat.
na miedzianej wizytówce i zamazała nazwisko lokatora. Przez chwilę przyglądał się sloganowi. Pokręcił głową:
– Co za łachudra! Nawet dwóch słów nie umie przyzwoicie nabazgrać.
Zajrzał do pokoju Piotrusia. Leżał na wznak pochrapując, kołdrę skopał na podłogę. Śliwa podniósł ją, okrył syna i wrócił do łóżka. Zaspana Teresa przytuliła się, obejmując go wpół.
– Która godzina?
– Śpij, Maleńka, jeszcze wcześnie.
Teresa rzeczywiście była drobną niewiastą, wyglądała przy mężu jak dziewczynka. Od początku znajomości nazywał ją Maleńka i tak się w rodzinie przyjęło. Nawet Piotruś wołał czasem na matkę: Maleńka to, Maleńka tamto. Pokpiwał z żony, że taka okruszyna, a urodziła chłopa na schwał; zanosiło się iż syn niebawem przerośnie ojca. Odgryzała się wówczas -wzrost jak wzrost, ale całe nieszczęście tkwi w charakterze, niedaleko pada jabłko od jabłoni, chłopak tak samo zadziorny i uparty jak rodzic. Mieć pod dachem dwóch mruków, Boże mój, istny kataklizm, chyba na lepszy los zasłużyłam…
Musiał przysnąć bo zbudził go natrętny charkot budzika. Teresa podpierała ścianę obok ruiny drzwi.
– Hirek, co teraz będzie?
– Wstawiamy nowe wrota do gniazdka i szlus.