Выбрать главу

– Myślę o tobie. Pogróżki…

– Było, jest, przeminie. Zrób śniadanie, spóźnię się do pracy. W portierni odbijał na zegarze kartę, gdy podszedł strażnik i wziął go na stronę. Powiedział cicho:

– Niech pan nie wchodzi na zakład. Szykują się na pana.

– Mam ich w dupie.

Przed halą czekał orszak: dwudziestka aktywistów z opaskami na rękawach i Maciaruk, za którego plecami krył się inżynier Kajdyr. Maszynista Bukowski wskazał taczkę uwalaną miałem węglowym; oznajmił z ironiczną satysfakcją:

– Pojazd czeka na towarzysza. Na moje wyszło.

– Panie Śliwa, jest uchwała Komisji Krajowej, żeby partię usunąć z zakładu – cedził słowa Maciaruk. – Ponieważ mamy do czynienia z elementem wyjątkowo opornym i dobrowolnie…

– Od kiedy związek zawodowy rządzi krajem, hę? Jakim prawem chcecie mnie pozbawić pracy? I czy ja jestem partią? Koń by się uśmiał: jednoosobowa partia Hieronim Śliwa.

– Wyście wyrzucali naszych ludzi, teraz my szurniemy was.

– Ilu was? Raz. No to do dzieła, ważniacy. Patrzę na wasze gęby i nadziwić się nie mogę. Jakie krzywdy wyrządziła wam moja partia, że stoi ością w gardle? Pokończyliście bezpłatnie szkoły, z byle grypką biegało się do darmowego lekarza, mieszkanka też za pół darmo, a żebyście nie musieli martwić się o robotę, to wredna władza w Trzydębach fabrykę wystawiła.

– Nie chcemy komuchów i już.

– Jeszcze będziecie kwilić „komuno, wróć". Wspomnicie moje słowa, pętaki. A dla ciebie, Maciaruk, mam dobrą radę. Przeczytaj w dzisiejszej gazecie o pewnym kryminaliście, który wlazł na komin więziennej kotłowni i przesiedział tam trzy doby, ogłosiwszy strajk wysokościowy. Mołojec! Komin naszej kotłowni wyższy, możesz pobić rekord osobiście.

Naród doceni, biskupi też, może nawet ogłoszą cię świętym, jak Szymona Słupnika.

– Pójdzie pan dobrowolnie?

– Nie. Wypowiedzenie na piśmie i trzymiesięczne pobory, zgodnie z Kodeksem Pracy.

– Brać go! – zakomenderował Maciaruk.

Tymczasem pracownicy wylegli na plac i w milczeniu przyglądali się scenie. Przyleciał też z biura zdyszany dyrektor. Ze zdenerwowania piał falsetem:

– Przekroczenie kompetencji! Łamanie prawa! Wyrzucacie najlepszego mistrza!

– Nomenklaturą w tym budynku – Maciaruk wskazał biuro – zajmiemy się w drugiej kolejności. Dyrektorem przede wszystkim.

Ktoś litościwy położył na taczki worek, żeby nie wybrudził ubrania. Niezależni i samorządni bojowcy usadzili na nich Hieronima, przytrzymując go, by nie uciekł; wywieźli ładunek za bramę, grzmotnęli o bruk.

– Teraz możesz sobie śpiewać „Międzynarodówkę" – powiedział Bukowski.

Śliwa rzucił mięsem* splunął im pod nogi i poszedł do domu. Niespodziewany powrót męża wystraszył Teresę. Zaparzyła herbatę i odczekała, aż wypali fajkę.

– Stało się coś?

– Skądże – skłamał – wziąłem wolne, bo trzeba drzwi wstawić.

Nie uwierzyła, lecz znała go zbyt dobrze by wiedzieć, że molestowaniem nic nie wskóra. Ochłonie chłop, to sarn opowie. Podsunęła mu kopertę.

– Przynieśli z komitetu. Podobno pilne.

Pismo było krótkie. Komisja Kontroli Partyjnej domaga się stanowczo, by dziś o godzinie piętnastej stawił się „w sprawie własnej" oraz informuje uprzejmie, że w posiedzeniu weźmie udział delegat z Warszawy.

– Jeszcze tego brakowało – westchnął. – Dostałem kopa z prawej, a teraz zdaje się przyleją mi z lewej. Pełnia szczęścia.

Wolny czas wypełniła naprawa wejścia. Przywiózł bagażówką nowe drzwi, dopasował, wstawił do futryny. Kikut starych skrócił i owinął papierem pakowym: w sam raz prezent dla delegata z Warszawy. Odprężony, siadł do obiadu. Między jednym kęsem a drugim opisał taczkową podróż, z końcową refleksją, która zdumiała Maleńką:

– W gruncie rzeczy żal mi tych solidarnościowych palantów. Wyobrażają sobie, że wystarczy z zegarka wyrzucić parę czerwonych śrubek, wkręcić w ich miejsce białe, pokropić wodą święconą, a mechanizm będzie funkcjonował inaczej, lepiej. Rozczarują się, bo cholerny czasomierz wskaże jak poprzednio tylko dwadzieścia cztery godziny na dobę. Dorwą się do władzy by rozkwasić sobie gęby o twardą rzeczywistość.

Z pięcioosobowego zespołu orzekającego, który miał rozpatrywać zarzuty przeciw niemu, nie znał nikogo. Przewodniczył starszy mężczyzna o spracowanych dłoniach, w pstrokatej koszuli z kołnierzykiem wyłożonym na marynarkę. Oskarżyciel został przedstawiony:

– Towarzysz Krabuś, dziennikarz, reprezentuje Centralną Komisję Kontroli Partyjnej.

– Znam towarzysza – powiedział Śliwa – czytuję jego organ.

– Tym lepiej – odparł Krabuś – nie możecie więc twierdzić, że nie znacie stanowiska partii wobec węzłowych problemów.

– Mam rozumieć, że to właśnie wasza gazeta wspomniane stanowisko reprezentuje?

– Oczywiście.

– Towarzyszu przewodniczący, proszę przejść do rzeczy. Nie wezwaliście mnie chyba po to, bym słuchał dowcipów redaktora.

Zbił oskarżyciela z pantałyku; na chwilę zaniemówił. Śliwa przyglądał mu się z niechęcią. Był dlań uosobieniem dwulicowości i karierowiczowstwa. Chwalił pod niebiosa słowem i piórem ekipę Bieruta, a gdy nadszedł rok 1956 szybko zmienił front i pisał peany na cześć Gomułki, zaś dla poprzedniego idola miał tylko słowa wzgardy. W roku 1970 włączył się błyskawicznie do chóru apologetów Gierka, a Gomułkę jął potępiać z neoficką gorliwością. W roku 1980 znów to samo – Gierka pod but, a dla jego następców hymny pochwalne. Zaskakujące zmiany frontu, dokonywane w porę, pozwalały wprawdzie utrzymać posadę, lecz politycznej kariery nie zrobił. Niespełnione ambicje jak robak toczyły jego jestestwo i w miarę upływu czasu garbił się, siwiał, na twarz wpełzały zmarszczki, zapewne sypiać nie mógł w obawie, by nie wypaść z gry, on, wszechpotężny – w swoim mniemaniu -dyktator opinii publicznej. Ściślej rzecz biorąc – części tej opinii, a jeszcze bardziej rzecz precyzując, warszawskiego odłamu inteligencji, który zwykł uważać się za opiniotwórczy nie dostrzegając, że małpuje poglądy już wypowiedziane przez suflerów.

– Centralna Komisja Kontroli uważa, że wy, towarzyszu Śliwa – wyjaśniał przewodniczący – dopuściliście się awanturnictwa politycznego, łamania dyscypliny partyjnej i czynów sprzecznych z programem PZPR. Obszerne uzasadnienie zarzutów w aktach.

– Otóż to – kontynuował Krabuś mowę oskarżycielską. – Czymże bowiem jeśli nie awanturnictwem jest okupowanie plebani…

– Zakrystii, redaktorze.

– …zakrystii, co tak szerokim echem1 odbiło się w zagranicznych środkach przekazu? Komu to miało służyć? Wrogom Polski, którzy skwapliwie wykorzystali incydent do zaostrzenia ataków na władzę ludową.

– A okupowanie szkoły przez wojujących klerykałów nie jest awanturnictwem? Zajmowanie gmachów państwowych przez „Solidarność" nie jest awanturnictwem? Paraliżowanie gospodarki strajkami nie jest awanturnictwem?

– Proszę mi nie przerywać! – zapienił się oskarżyciel. – Warn damy głos na końcu. Chcieliście zaognić sytuację w kraju? Tak. Storpedować pojednawcze wysiłki władz? Tak. Działaliście bez porozumienia z instancjami? Tak. Czy to nie wy na szkoleniu stwierdziliście publicznie, że – cytuję – tylko siąść i płakać, żeśmy do władz wybrali ludzi bez jaj i z wodogłowiem? Wniosek nasuwa się jeden: człowiek do takiego stopnia nieodpowiedzialny nie może być członkiem partii. Proszę towarzyszy, musimy sobie uświadomić, że lewacy stanowią istotne zagrożenie dla linii reform, wypracowanych przez kierownictwo.

– Słuchamy was, towarzyszu Śliwa – rzekł przewodniczący, gdy redaktor usiadł i zaczął sapać nad swoimi notatkami.

– Pozwolę sobie zauważyć, że towarzysz Krabuś powołuje się na program, który nie istnieje; stary stracił aktualność, nowy zostanie dopiero uchwalony na Zjeździe. Powołuje się na wypracowaną przez kierownictwo linię, choć trudno ją dostrzec. Chyba, że za ową linię uznamy łańcuch niekonsekwencji i kapitulanctwa, namotany przez ostatni rok. Nazywa mnie lewakiem, a – jeśli wolno spytać – jestem członkiem włoskich Czerwonych Brygad, niemieckiej Frakcji Czerwonej Armii, latynoskiego Sendere Luminoso? Podkładałem bomby, dokonywałem zamachów terrorystycznych? Na czym więc to moje lewactwo polega? Co wspólnego z partyjną oceną ma obrzuca nie epitetami człowieka, który usiłuje wyrażać poglądy inne niż towarzysz Krabuś i jego przyjaciele?