Выбрать главу

Wracał kiedyś ze spaceru, wesoło podśpiewując, bo dzień słoneczny i nieoczekiwana premia w portfelu – a tu coś ociera się o nogawkę i pomiaukuje. Patrzy – niby kot, ale większego kalibru; maść prążkowana, więc chyba nie kot; morda bezczelna, wąs gęsty, kły jak nie przymierzając u buldoga. Na pewno nie kot. Stworzenie łeb zadziera, w oczy popatruje i tak łasząc się przymilnie podąża krok w krok za Adamem, pod sam dom.

– Gdzie ja będę ciebie trzymał w tej naszej dziupli na szóstym piętrze – perswaduje Rak – idź sierotko swoją drogą,

– Miauuu, miau miau.

– Samym mlekiem nie wyżyjesz, bidulinko, a z mięsem kłopoty.

– Miiiau!

– Myszy w bloku brak, a zresztą diabli wiedzą czy byś je żarł.

– Miau mi…

Tak gawędząc a przekomarzając się weszli do windy. Przy drzwiach jednak niby-kot przepadł bez śladu. Odetchnąwszy z pewną ulgą, Adam wkroczył do mieszkania. Zjadł obiad, to znaczy łykowatą kurę z ziemniakami, popił kompotem i bez entuzjazmu przepytał starszą pociechę z lekcji. Jeszcze musiał wysłuchać codziennej porcji narzekań żony, tym razem na temat opieszałego załatwiania wczasów w Bułgarii. Połowicę los mu wyznaczył urodziwą, lecz gderliwą nad wyraz; pomiatanie rodzajem męskim wyssała z mlekiem matki. Odetchnął z ulgą, gdy wyniosła się do kuchni; mógł wreszcie zająć się gazetą. Chce siąść w fotelu, a tu dziwne zwierzę rozwala się na jego miejscu i pomrukuje zadowolone.

– Którędyś wlazł, kocurze? – zdziwił się. – Oj, dostanie nam się, bo Ania dziś wstała lewą nogą. Gdy poznasz ją bliżej, będziesz zmykał, gdzie pieprz rośnie.

To coś pokręciło łbem ze zrozumieniem, więc pogłaskał sierść jedwabistą, a elektryzującą jak sztuczne tworzywo.

– Wstawię się za tobą.

Napełnił talerz mlekiem; w okamgnieniu był pusty. Zgarnął resztki z obiadu; zniknęły natychmiast, nawet chrupania kurzych kości nie usłyszał. Oho – pomyślał – zgłodniało nieboractwo.

– Umówmy się: będę cię wołał Kubuś, dobrze? Żona wróciła i zaczęła demonstracyjnie sprzątać.

– Słuchaj, Aniutka, przydałby nam się kot.

– Zwariowałeś? Żeby mieszkanie zapaskudził?

– Miłe zwierzę. Dzieci się ucieszą.

– Nigdy! A może już przywlokłeś jakąś pokrakę?

– Właśnie…

– Gdzie jest?

– Wlazł pod kaloryfer.

Z miotłą w garści ruszyła do ataku. Intruza wszakże nie znalazła, chociaż przetrząsnęła każdy kąt.

– Kpiny sobie ze mnie urządzasz?

Wzruszył ramionami i wsadził nos w gazetę. Nie ulegało wątpliwości, że stworzenie posiadło cudowną umiejętność znikania w chwili zagrożenia. Istniało jednak niebezpieczeństwo, że może pojawić się w niestosownych momentach, co mogłoby wywołać lawinę komplikacji. Należało je nieco wytresować.

Po pewnym czasie starania Adama odniosły skutek. Kubuś materializował się, gdy tylko zabrzmiało jego imię, a przepadał bez śladu na rozkaz: znikaj! Rósł szybko i okazało się niebawem, że Rak zafundował sobie tygrysiątko, tygryska, w końcu tygrysa długiego półtora metra (nie licząc ogona) i wyglądającego nader groźnie. Zwierzę okazało się mało absorbujące, a w miarę przybierania na wadze, wręcz samowystarczalne: przeszło na wikt pozadomowy. Czym i gdzie się żywiło, Bóg wie. Przywiązało się do tego stopnia, że towarzyszyło Adamowi nawet w podróżach służbowych do odległych miejscowości. Każde słowo pana było dla niego zrozumiałe, a polecenia wypełniało z wyraźnym zadowoleniem, czego dowodem radosne pomruki i merdanie ogonem. Oczywiście chwost poruszał się nie w poziomie jak u psa, tylko w górę i w dół; czasem walił o podłogę niby w bęben, aż echo tego tam-tamu rozchodziło się po okolicy.

Adam przywykł do dziwnego zjawiska, ponieważ, jak wiadomo, są na ziemi sprawy, o których się nikomu nie śniło. Rychło też wyciągnął wniosek, że powstały sprzyjające okoliczności, z których powinien skorzystać. Byłby durniem, gdyby nie skorzystał, zachowując daleko posuniętą ostrożność. Jako człowiek przezorny, przed wypłynięciem na szersze wody postanowił przeprowadzić pewne eksperymenty w najbliższym otoczeniu. Okazji nie brakowało. Kiedyś małżonka miała wyjątkowo zły dzień i zaczęła bluzgać nieprzystojnie:

– Ty fajtłapo! Inni się bogacą, a ty przynosisz żałosną urzędniczą pensyjkę i chcesz, żebym była szczęśliwa? Niedojdo zatracona!

– Ależ Aniu, jestem uczciwym człowiekiem.

– Jesteś dupą wołową, popychadłem, beztalenciem!

– Kubuś – zdenerwował się Rak.

Tygrys pojawił się na kanopo-tapczanie. Przeciągnął się leniwie, ziewnął i wlepił żółte ślepia w panią domu. Oniemiała, zbladła, szczęka zaczęła jej kłapać.

– Proszę, kontynuuj – powiedział ze złośliwą satysfakcją. Wrzasnęła przeraźliwie, zanosiło się na atak histerii.

– Bądź cicho, skarbie, bo cię pożre. Wygląda na zgłodniałego. Omdlała osunęła się na fotel. Tymczasem zwabione krzykiem przyleciały z sąsiedniego pokoju dzieci.

– Jaki śliczny kotek! – zawołała córeczka i dalej głaskać bydlę po łbie, a trzyletni Kazik uczepił się ogona i usiłował wleźć na tapczan.

– Znikaj! – rozkazał ojciec.

Po chwili tylko wymięte poduszki świadczyły o obecności Kubusia. Przyniósł szklankę wody. Chlusnął żonie w twarz. Pogroził palcem, zaglądając w oczy, gdzie kotłowała się panika.

– Jeśli jeszcze raz otworzysz swoją niewyparzoną japę, umywam ręce. On schrupie cię w trymiga. Więcej szacunku dla ślubnego, babo.

W tym czasie mieszkanie zaczęło bezlitośnie obnażać wszelkie usterki budowlane. Paczył się parkiet, przeciekały rury, wiatr dął nie dopasowanymi oknami. Po bloku krążyła ekipa remontowa, która za słoną opłatą naprawiała własną fuszerkę. Również do Raków wkroczyli trzej bezczelni faceci w kombinezonach. Adam wskazał co i jak, po czym nieśmiało zapytał o cenę usługi.

– Bierzemy po dwa tysiące. Jak za darmo, szefuniu.

– Dobrze.

Uwinęli się w jedno popołudnie, animuszu dodawało im Piwo, które w charakterze premii musiał przynieść ze sklepu. Obmywszy się nieco, wyciągnęli prawice po swoją dolę.

– Panom należy się sześć kawałków – oświadczył Adam – a straty własne, poniesione wskutek waszego partactwa, oceniłem na piętnaście tysięcy. Z prostego rachunku wynika, że płacicie mi dziewięć tysięcy, po trzy od łebka.

– My?!

– Oczywiście. I posłuchajcie, drobni szachraje. Naprawicie bezpłatnie, podkreślam -bezpłatnie, wszystkie usterki w tym bloku, bo jeśli nie… Kubuś!

Tygrys odciął cwaniakom drogę do drzwi. Parsknął gniewnie, obnażając kły. Ogonem bił o podłogę.

– Kubuś, zbierz należność.

Chwytał zębami banknoty z rozdygotanych palców fachowców, którzy stłoczyli się w kącie, półprzytomni ze strachu, pobladli. Rak przeliczył pieniądze i wskazał drzwi:

– Won!

Poklepał tygrysa po karku i roześmiał się:

– Dobry Kubuś! Aleśmy ich rozumu nauczyli, co?

Przyszła kolej na złodziei, którzy odwiedzali każdy nowo zasiedlony dom, zanim mieszkańcy zdołali się poznać i zorganizować samoobronę. Panowała dokuczliwa grypa i Rak przed południem został sam w mieszkaniu. Łykał pigułki, co godzina płukał gardło, a nudę zabijał czytając Kubusia Fatalistę. Od pewnego czasu była to jego ulubiona lektura, ponieważ widział uderzające podobieństwo swego pechowego losu i perypetii bohatera książki. Na dzwonek u drzwi nie zareagował, zagłębiony w opis pewnej sceny miłosnej. Dopiero gdy usłyszał odgłos wytrycha w zamku, uniósł się w łóżku, obserwując z zaciekawieniem bieg wydarzeń. W przedpokoju rozległy się ciężkie kroki. Po chwili miał przed sobą ponure indywiduum o zarośniętej gębie, z workiem w jednej łapie a nożem w drugiej: