W końcu wdał się w krótką pogawędkę z hrabią Marl-bury, który stał nieopodal markiza. Rozmowy powoli zaczęły cichnąć. Oczy zebranych zwróciły się na Rothgara. Król podszedł do niego i skinął lekko głową.
– Cieszymy się, widząc cię w dobrym zdrowiu, panie, co? – powiedział. – Bardzo się cieszymy.
Rothgar odkłonił się głęboko.
– Wasza Królewska Mość jest dla mnie bardzo łaskawy. Niech mi wolno będzie przedstawić sir George'a Uftona z Uf ton Green i jego syna, George'a.
Od tego momentu wszystko poszło już gładko. Zebrani na sali przedstawiciele arystokracji i szlachty powrócili do swoich rozmów, a sir George odpowiadał krótko, ale sensownie na pytania króla, dotyczące głównie sytuacji w hrabstwie Berkshire. Na koniec król zapytał młodego George'a, czy podoba mu się w Londynie i usłyszawszy nerwowe „Tak, Wasza Królewska Mość", przeszedł dalej.
Sir George odetchnął z ulgą. Rothgar miał ochotę pójść w jego ślady, ale oczywiście tego nie zrobił. Nie pozwolił sobie nawet na uśmiech zwycięstwa. Gdy tylko Uftono-wie uspokoili się nieco, wyprowadził ich na świeże powietrze. Tutaj czekał na nich Carruthers, który przekazał Uftonów w ręce dwóch lokai w liberiach i poinformował markiza, że król chce go widzieć na prywatnej audiencji.
– Więc to jeszcze nie koniec – wymamrotał pod nosem Rothgar i poklepał po ramieniu zaniepokojonego sekretarza.
Pospacerował trochę między marmurowymi rzeźbami, a potem udał się do sypialni królewskiej, która służyła też jako sala przyjęć. Po drodze zastanawiał się, czy chodził o sprawę Curry'ego, czy też król po prostu chce zasięgnąć jego rady w sprawach państwowych.
Rothgar czasami żałował tego, że zajmuje tak wysoką pozycję w państwie. O ileż przyjemniej byłoby mieć niewielką, według jego standardów, posiadłość, taką jak Ufto-nowie. Największym problemem byłaby wtedy zła pogoda lub choroba bydła i nie musiałby się wówczas zastanawiać, czy następnego dnia nie trafi do więzienia.
Skoro jednak sam Bóg wyznaczył mu takie obowiązki, musi teraz z pokorą przyjąć Jego wolę.
Po powrocie do domu, Rothgar z przyjemnością pozbył się peruki i dworskiego stroju. Teraz miał czas na to, żeby przemyśleć rozmowę z królem. Mimo pokoju zawartego z Francją, wiele osób w Paryżu myślało o nowej wojnie, chcąc w ten sposób powetować sobie porażkę. Chodziło o to, żeby wybadać, kto się ku temu skłania i na ile zaawansowane są przygotowania. Król wiedział, że Rothgar ma, dzięki swym koneksjom, większe możliwości w tym względzie, niż jego szpiedzy. Nie chcąc zawieść władcy, musiał napisać parę listów, na pozór niewinnych, ale zawierających wyraźne wskazówki.
Kiedy skończył, zajął się sprawami domowymi. Podpisał kilka rachunków i zaczął przeglądać pisma, zawierające prośbę o patronat lub wsparcie. Nie miał nastroju na podobne problemy i już chciał wyrzucić papiery, gdy nagle zauważył pakiet przysłany przez znajomego wydawcę.
Wewnątrz znalazł wybór wierszy. Jeden z nich wyszedł spod pióra Rousseau, ale był przetłumaczony na angielski:
Słońce dobiegło niemal końca szlaku, Kiedy cna Diana w dziewiczym orszaku…
W tym momencie przypomniała mu się inna Diana, lady Arradale. Podobnie jak bohaterka wiersza, była piękna, stworzona do miłości i… zdecydowana strzec swej cnoty.
Pomyślał, że mógłby jej dać ten wiersz w prezencie.
Rothgar rozumiał decyzję Diany, by nie wychodzić za mąż. Wiedział jednak, że w przeciwieństwie do mężczyzn, nie będzie jej łatwo zaspokoić swoje seksualne potrzeby. Co więcej, dla wielu osób piękna i niezamężna kobieta stanowiła afront wobec boskich wyroków. Ci ludzie gotowi ją byli uważać za wysłanniczkę piekieł, czy też współczesną Lilit.
Niestety, należał do nich również król, który w dodatku nie krył swojej niechęci wobec faktu, że Diana West-mount została głową rodu. Pytał o nią nawet w czasie rozmowy, a Rothgar odpowiedział coś wymijająco w nadziei, że monarcha wkrótce o wszystkim zapomni. Co prawda ograniczało go wiele przepisów, ale wciąż potrafił kąsać.
Markiz doczytał wiersz do końca. Opisywał on wojnę, jaką bogini łowów wypowiedziała Kupidynowi. Był zabawny, a także pouczający. Wprawdzie Dianie udało się przepędzić posłańca miłości ze swego królestwa, ale zakochała się, zraniona jego zabłąkaną strzałą. Hrabina z pewnością doceni kunszt poety oraz wymowę wiersza.
Tak, musi dać ten wiersz do przepisania. Przy okazji powinien zachować jeden egzemplarz dla siebie. Diana West-mount była taka, jak jej poetycki odpowiednik – odważna, mądra i wyjątkowo piękna. Trzeba było wiele wewnętrznej siły, żeby się w niej nie zakochać.
Oczywiście miała też i wady. Rothgar nigdy nie spotkał osoby równie władczej i impulsywnej. To powinno wystarczyć, żeby się od niej trzymać z daleka. Tymczasem on, wciąż do niej powracał, jeśli nie dosłownie, to chociaż myślami
Jako kuzynka narzeczonej Branda, stanie się wkrótce jego daleką powinowatą.
– Człowiek rozumny unika niebezpieczeństw – powtórzył głośno jedną z maksym, którymi się kierował.
Przez chwilę bawił się pierścieniem z rubinem, zastanawiając się, czy jechać na ślub Branda. Nikt nie miałby mu za złe, gdyby się na nim nie pojawił. Wszyscy wiedzieli, żei ma na głowie mnóstwo ważnych spraw.
Jednak, z drugiej strony, była to rzadka okazja, żeby spotkać się niemal z całą rodziną. I z Dianą Westmount, dodał w myśli.
Wstał od biurka i zaczął przechadzać się po pokoju. Sprawy związane z Francją mogą poczekać. Carruthers zostanie w Londynie i w razie czego prześle mu wieścił przez posłańca. Zobaczy tylko szczęśliwy koniec przygody Branda i będzie wracał. W końcu i on przyłożył ręki do pomyślnego zakończenia tej całej historii.
Stanął przed oknem, jak zwykle, gdy miał już gotową decyzję. Pojedzie na trzy dni i, przy odrobinie szczęścia, w ogóle nie zobaczy się z hrabiną.
Rothgar wyszedł, żeby przygotować się do serii wieczornych spotkań. W głębi duszy wiedział, że trzy dni to bardzo dużo. Wystarczy, żeby spowodować nawet największą katastrofę.
Trzy dni, pomyślała Diana, nasłuchując, czy jej odźwierny nie obwieszcza trąbieniem przybycia Mallore-nów. Będą tu tylko trzy dni. Musi uważać, żeby w tym czasie unikać wszelkich starć.
W końcu usłyszała daleki sygnał. Jej serce zatrzepotało w piersi niczym ptak. Usiłowała tłumaczyć sobie, że to dlatego, iż w dawnych czasach właśnie w ten sposób zapowiadano nadciągających wrogów.
Potrzebowała chwili, żeby się uspokoić. Przecież to nie najazd, tylko zwykła wizyta. Ona będzie się zachowywać jak dama, markiz jak dżentelmen, a na koniec uścisną sobie dłonie i się rozstaną. Najchętniej na zawsze.
– Diano.
Aż podskoczyła, słysząc głos matki. Starsza pani nie traciła nadziei, że córka jednak wyjdzie za mąż. Teraz zapewne chciała zobaczyć, jak zareaguje na przyjazd Mallore-nów, a właściwie jednego z nich.
– To chyba goście weselni, Diano – powiedziała. – Nie zejdziesz ich przywitać?
– Tak, mamo.
Starsza pani uśmiechnęła się chytrze.
– Przewróciłaś zamek do góry nogami, żeby ich godnie przyjąć. Przez ostatnią godzinę stałaś i czekałaś na sygnał trąbki. A teraz zwlekasz z powitaniem. Co się z tobą dzieje?
– Nic, mamo – odparła, unikając jej wyblakłych nieco, zielonych, tak jak jej, oczu.
Matka nigdy tak naprawdę nie rozumiała jej motywów. Wydawało jej się, że panna, która nie jest ani brzydka, ani ułomna, co umożliwiałoby jej krzewienie cnoty bez wyrzeczeń, powinna w końcu wyjść za mąż. Poza tym, uważała tytularne obowiązki hrabiowskie za ciężar, a nie wyzwanie. Markiz wydawał jej się idealnym kandydatem na męża i w skrytości ducha wierzyła, że Diana w końcu go poślubi.