Usiadł naprzeciwko mutanta, wpasowując się wygodnie w łożysko spoczynkowe. Oparcie przywarło szczelnie do ciała. Poczuł, że na stopach i ramionach zaciskają się miękkie uchwyty.
Z góry zszedł Jab, a w minutę po nim Klaud, niezbyt pewnie korzystający z własnych nóg. Cztery uzbrojone cienie opuściły kapsułę, sprawdziwszy uprzednio, czy fotele nie zostawiają pasażerom zbyt dużego luzu. Rozległ się głuchy łoskot zatrzaskiwanego włazu i chrobot dokręcanych oporników odciął więźniów od reszty świata.
– Co teraz będzie? – głos Klauda był drżący i balansował na granicy histerii.
– Temu to się nigdy nie znudzi gadanie – Jab poparł swoją wypowiedź wiązką soczystych określeń.
– Cicho – syknął Edgins.
Przez moment dał się słyszeć przytłumiony zgrzyt, później poczuli lekkie targnięcie, które zapoczątkowało całą serię wstrząsów. Nie trwało to długo. Kapsuła znieruchomiała i tylko od czasu do czasu coś szurało o kadłub. Znowu czekali wytężając słuch, licząc uderzenia tętna.
Basowy grzmot wydał się Edginsowi w pierwszej chwili urojeniem, stworzonym przez zmysły dla ochrony przed ogłuszającą ciszą. Dopiero po kilku sekundach skojarzył ten dźwięk z zagrzebanym w pamięci rykiem przedmuchiwanych dysz próżniowego promu.
Chłodne dotknięcie spływającego na ogoloną głowę hełmu było ostatnim wrażeniem, jakie zarejestrowała jego świadomość. Jeszcze przez moment walczył z napierającą sennością, aż wreszcie poddał się i zapadł w głęboki, hipnotyczny trans.
8.
Przed oczami kreatora rozgrywała się milcząca pantomima procedury przedstartowej. Fuertad, z wyrazem niezadowolenia zastygłym na pomarszczonej twarzy, obserwował każde wskazanie aparatury i każdy gest obsługujących ją operatorów. Ich ruchy wydawały mu się nie dość precyzyjne, reakcje zbyt wolne, a decyzje pozostawiały wiele do życzenia. Najchętniej wygoniłby wszystkich z dyspozytorni i osobiście wyprawił w drogę olbrzymi prom, którego przestrzenny obraz wypełniał większość ekranów. Wpasowane w ażurową konstrukcję kolosa kapsuły zawierały najcenniejszą dla Gelwony rzecz: delikatne ciała ludzkich istot. Kolejny transport oficjalnych nieboszczyków. Skreśleni z listy żyjących, dopiero teraz staną się naprawdę pożyteczni – może nawet bardziej niż niejeden uczciwy obywatel Związku Solarnego.
Kreator Fuertad zawsze osobiście nadzorował przebieg całej operacji. Wychodził z założenia, że jedynym człowiekiem, na którym można w zupełności polegać, jest on sam. Powtarzające się ostatnio wypadki niesubordynacji i jawnego lekceważenia obowiązków utwierdzały go w tym przekonania. A w dodatku ten nieporadny Ubir nuf Dem, wpakowany decyzją Rady na stanowisko komendanta. Gelwona miała już nad sobą wielu idiotów, ale postępowanie obel-borta wyjątkowo działało kreatorowi na nerwy.
– Coś trzeba będzie zrobić z tą nadętą kukłą – myślał Fuertad. – Koniecznie. Inaczej to wszystko się rozleci. Lata pracy, dzieło mego życia… Nie pozwolę! – obciągnięta pergaminową skórą piąstka uderzyła w poręcz fotela.
Siedzący najbliżej kreatora programista zakończył właśnie wirtuozerski pasaż po klawiaturze bloku modelującego. Odetchnąwszy głęboko, wpatrzył się w elipsoidalny monitor, podający w momentalnej projekcji wyniki wykonanych operacji.
– Schemat trajektorii przygotowany do testowania – oznajmił.
– Znowu jesteście spóźnieni – zaskrzeczał Fuertad odsuwając gniewnym gestem zwoje cyfrowych meldunków.
– To nie nasza wina – nieśmiało zaoponował ktoś z boku.
– Milczeć! – sunący na grawitonowej poduszce fotel przemknął między głowicami koderów i kreator zatrzymał się przed tablicą kontrolną hipnotronu. – Co to ma znaczyć? Dlaczego nie rozpoczęto emisji?
– Kilka obiektów znajduje się jeszcze w fazie przejściowej – tłumaczył przestraszony operator. – O, tu i tu… – wskazywał tańczące cyfry w okienkach miernika.
– Zwiększyć stymulację z zastosowaniem bezpiecznika neurostatycznego – zadecydował Fuertad. – Nie potraficie przeprowadzić najprostszej operacji – dodał zirytowany.
Osobiście uruchomił program instruktażowy i skierował fotel na środek dyspozytorni.
– Śpijcie spokojnie – mruknął patrząc na oblepiające rdzeń próżniowego promu kapsuły. – Fuertad pamięta o wszystkim. Śpijcie. Musicie dobrze wypocząć i wiele się nauczyć.
Największy z ekranów testacyjnych zajaśniał właśnie zoptymalizowaną projekcją przestrzeni, uzupełnioną aktualnym stanem zawirowań metryki. Rubinowy krąg symbolizujący satelitarną bazę Związku Solarnego nanizany był na wydłużoną elipsę orbity, w której ognisku pyszniła się różnymi odcieniami fioletu tarcza Gelwony.
– Prognozy negatywnego odchylenia trajektorii rzędu trzech setnych – padło od strony stanowiska nawigacyjnego. – Tolerancja około sześciu sekund bezwzględnych.
– Dokładniej – zażądał Fuertad.
– Sześć koma dwanaście, z inwariantną stopnia pierwszego.
Kreator z zadowoleniem pokiwał głową. Czułym spojrzeniem wypłowiałych oczu ogarnął obraz Gelwony otoczonej ledwie dostrzegalną mgiełką obłoków i pochylony nad dźwignią startera, z widocznym wysiłkiem ujął metalową rękojeść. Kościste palce zacisnęły się kurczowo, trzasnęły przełączniki i prom z majestatyczną powolnością opuścił wnętrze śluzy parkingowej, unosząc z sobą cenny ładunek.
Fuertad jeszcze przez chwilę obserwował pulsującą zmiennymi kolorami kreskę, która wystrzeliła z rubinowego kręgu bazy i łagodną parabolą zmierzała w kierunku planety. Potem zawrócił fotel i bez słowa wyjechał z dyspozytorni. Spieszył się.
– Muszę koniecznie porozmawiać z komendantem – przypomniał sobie raport, który przed kilkoma dniami przekazał obel-bortowi. – To doprawdy skandal, że każdą drobnostkę trzeba uzgadniać z takim dyletantem – parsknął pogardliwie. – On przecież o niczym nie ma pojęcia. Jeżeli jeszcze się nie zdecydował i będzie dalej zwlekać, wykorzystam kanał nadrzędny i nawiążę kontakt z Głównym Modyfikatorem.
Nie przerywając jazdy wystukał na klawiaturze podręcznego autofonu kod kierunkowy kwatery obel-borta. Nikt się nie zgłaszał.
– No proszę! – Fuertad ze wściekłością uderzał w poręcz pędzącego fotela. – Nie ma go! Nigdy go nie ma, jak jest potrzebny! Łazi gdzieś pewnie z tym swoim skrzydłakiem i poza własnym rodowodem nic go nie obchodzi!
Narzekając i pomstując dojechał wreszcie do medbloku. Na widok kreatora dwaj strażnicy z irytującą powolnością zajęli przepisowe miejsca, a gdy dźwiękochłonne drzwi zatamowały wreszcie potok słów wylewających się z ust zasuszonego starca, wrócili do przerwanej gry. Jej stawką były małe, bielusieńkie krążki, których gorzkawy smak znali obaj doskonale. Jedyna rzecz warta pełnego zaangażowania. Cała reszta to po prostu zbiór przypadkowych epizodów, tak jak i ten śmieszny człowieczek w swoim wariackim fotelu czy inni, równie nieszkodliwi ludkowie. Naprawdę nie ma sensu przejmować się takimi drobiazgami. Świat byłby o wiele piękniejszy, gdyby wszyscy to zrozumieli.