Выбрать главу

– Skąd wiem o tym? – zastanowił się nagle. – Skąd znam obowiązujące reguły gry? Przecież żaden z nas nie popełnił jeszcze żadnego wykroczenia, więc wszystko to tkwi już we mnie, zakodowane w podświadomości. Od pierwszej chwili przebudzenia się tu, na Gelwonie, postępujemy zgodnie z zasadami, o których istnieniu nie mieliśmy pojęcia w momencie wejścia do kapsuły transportowej. A jednak wiemy, jak się poruszać w podziemiach, czego szukać w studniach i co z tym dalej robić. Pełzamy sobie wzdłuż wyznaczonej przez kogoś linii, zupełnie o niej nie myśląc. Ważny jest po prostu pełny kałdun, a cała reszta wcale nas nie obchodzi.

Mógł już wyjść na zewnątrz, ale jeszcze przez chwilę zastanawiał się, czy nie byłoby warto, w ramach eksperymentu, zebrać trochę karnych punktów. Powinno to zmusić niewidzialnych opiekunów do reakcji, która zdemaskuje w pewnym stopniu systemy mające uniemożliwić ucieczkę więźniów.

– Nie wierzę, żeby pozwolili nam tak po prostu zdechnąć z głodu – przekonywał sam siebie. – Muszą odkryć karty, przynajmniej część. Obcięcie racji żywnościowych do niczego nie doprowadzi. Skoro zadano sobie tyle trudu, żeby nas tu ulokować, jesteśmy w jakiś sposób potrzebni, i to w dodatku żywi. Z nieboszczyków niewielki pożytek, a chyba nie o użyźnianie Gelwony toczy się ta cała gra. Po stronie minusów jest więc raczej czysto, natomiast po stronie plusów na razie nic nie widać, ale niewykluczone, że tkwi tam istotny element całej szarady…

Pokusa była silna, jednak Tom zdawał sobie sprawę z trudności, na jakie napotkać musi realizacja takiego planu. Sam nie da rady to jasne. A pozostali? Na kogo można by liczyć w ewentualnej rozgrywce? Klaud odpada, Jab nie zaryzykuje w ciemno, mutant… Jak on ma na imię? Nikt go nie pytał, bo i po co? Wiadomo, mutant i tyle – podklasa homo sapiens, sztucznie wyprodukowane monstrum. Chociaż te jego umiejętności…

– Tak – rozważał dalej Edgins wychodząc z baraku i zamykając za sobą klapę zewnętrznej grodzi. – Żaden z nich nie stanowi pewnego punktu oparcia. Przynajmniej na razie. Może z czasem uda mi się ich przekonać… – jakiś dźwięk dotarł do niego poprzez cichy szum pracującego aparatu tlenowego; chyba gdzieś z góry, spod niewidocznego sklepienia pieczary.

– Co tam znowu? – Tom zadarł głowę i próbował zlokalizować źródło dziwnego sygnału. – Przydałby się silny reflektor.

Dźwięk potężniał, dochodził już ze wszystkich stron. Ciemnobrązowe ściany płakały wysokim, zawodzącym głosem, wypełniając swą skarga całą pieczarę.

– Wielkie Nieba! – jęknął Edgins, zaciskając dłońmi uszy. – Nie, tylko nie to… – chciał krzyczeć, ale maska zatykała usta, więc bełkotał coś niezrozumiale, chyląc się na boki jak drzewo podczas huraganu.

Dźwięk narastał, zawieszony na jednej, piskliwej nucie docierał już do najdrobniejszych zakamarków świadomości torturowanego człowieka. I właśnie wtedy Edgins zrozumiał, że to on sam nosi w sobie ten natrętny głos, że to właśnie w nim tkwi źródło znienawidzonego sygnału.

Upadł na kolana i trzymając się oburącz za głowę, z całych sił uderzył czołem w skaliste podłoże. Eksplozja barw wykreowała pod zaciśniętymi powiekami wizję parterowego modułowca – wchodzi po trzech kamiennych stopniach i staje przed drzwiami, które otwiera mu ona… Przecież to było zupełnie inaczej! Jak mogłaś?! Liz śmieje się ironicznie i wkłada na głowę hełm ozdobiony fantazyjnym pióropuszem. Zamiast odpowiedzi, słychać wysoki, zawodzący dźwięk. Dosyć! Na wszystkie świętości, dosyć!!!

Uderzał raz za razem, tarzając się o kilka metrów od przezroczystej konstrukcji baraku. Wył z bólu, lecz nie wiedział o tym. Widział tylko, jak kolejna eksplozja podpala dom, od którego zajmuje się rosnąca w pobliżu kępa rachitycznego bzu. Drzewo umiera, wypełniając jękliwą skargą cały Wszechświat. Przestrzeń kurczy się do rozmiarów krwawiącej bani, będącej głową nieznajomego człowieka. Twarz o ostrych rysach i wystających kościach policzkowych. Atletycznie zbudowany mężczyzna krzyczy rozdzierającym głosem, a wokół niego szaleją w upiornym tańcu skały rozsadzane echem potwornego dźwięku.

Pamiętał ten dźwięk wysoki, zawodzący, wypełniający każdą komórkę, każdy nerw ciała, zacierający granice pomiędzy tym co poza a tym co w środku.

W ostatnim przebłysku świadomości dojrzał jeszcze skrzydlate monstrum, które wlepiało w niego czarne paciorki pozbawionych wyrazu ślepi, przechylając na boki swą ptasią głowę. A potem nie było już nic.

10.

Ani wykwintny obiad, ani widok rodowych skarbów, ani nawet dźwięczne strofy Epody Kolonizatorów nie potrafiły poprawić nastroju obel-borta. Służboty, popychane sprzecznymi rozkazami swego pana, powiększały jedynie zamęt panujący w apartamencie komendanta Gelwony. Ubir nuf Dem przechodził kolejny atak melancholijnej depresji, w związku z czym nic nie było w stanie rozpromienić jego twarzy bodaj skrawkiem uśmiechu.

– Życie straciło dla mnie swój sens – myślał przygnębiony. – Jestem jak ptak, któremu odjęto skrzydła. Każda próba lotu musi się zakończyć upadkiem, a jeden z nich będzie ostatnim, Chief, przyjacielu – zapłakał żałośnie. – Tylko przed tobą mogę obnażyć swoją duszę, choć wiem, że nie potrafisz mi pomóc.

Ulubieniec przydreptał przez cała długość stołu i kołysząc się tuż przed Ubirem, słuchał uważnie, zupełnie jakby rozumiał sens wypowiadanych słów. Potem rozpostarł szeroko swe błoniaste skrzydła i, popiskując cicho, dziobnął delikatnie dłoń obel-borta.

– Ty nieznośny pieszczochu – głos ostatniego z nuf Demów nabrał cieplejszej barwy. – Wiem, że to lubisz, wiem… – zanurzył palce w jedwabistej sierści i drapał ulubieńca, rozkoszując się miękkością jego skóry. Myślami był kilka kondygnacji niżej, w segmencie mieszkalnym Liz. Ona też uwielbiała pieszczoty.

– Uwielbia – poprawił się w duchu, sącząc z masochistycznym upodobaniem gorycz zawartą w formule czasu teraźniejszego. – Na Miłość Słonecznej Rodzicielki, Gwiazdy Macierzystej, co też mi chodzi po głowie?! – podniósł wzrok na zdobiące ścianę godło rodu, jakby tam właśnie spodziewał się znaleźć wyjaśnienie dręczących go wątpliwości. Przodkowie jednak milczeli.

– Sam muszę sobie z tym poradzić – stwierdził Ubir nuf Dem z ponurym wyrazem twarzy. – Nie mogę przecież tak siedzieć z założonymi rękami i czekać – wstał z ozdobnego krzesła i zaczął krążyć wokół stołu, starając się stąpać mocno i zdecydowanie. Skrzydłak wodził za nim paciorkami czarnych ślepi.

– Mógłbym się wreszcie zdecydować, czego ja właściwie chcę – palce obel-borta obstukiwały matową powierzchnię blatu. – Jestem ostatnim głupcem, jakiego widziały gwiazdy. Zamiast przejąć inicjatywę, czekam, aż fala zdarzeń rzuci mnie tam, gdzie jej na to przyjdzie ochota. Sam powiedz, Chief – poszukał wzrokiem skrzydłaka i nie znalazłszy go na stole, rozejrzał się po pomieszczeniu. Było puste.