Выбрать главу

– Proszę się pospieszyć. Zbiorniki szlag trafił, ciągniemy na resztkach tlenu. Starczy tylko na sześćdziesiąt, siedemdziesiąt minut.

– Najdalej za pół godziny – kreator przerwał połączenie. – Trzeba będzie zbadać sprawę na miejscu – mruczał. – Trzy Forty zrujnowane, fatalnie… – nagłe skojarzenie rozjaśniło pomarszczoną twarz. – Świetna okazja, żeby przyprzeć wreszcie do muru komendanta. Tak, to naprawdę odpowiedni moment.

Uwolnił się z objęć hełmu i nie zwracając uwagi na zaciekawione spojrzenia ekipy łącznościowców, skierował swój pojazd w stronę wyjścia. Spacerowe tempo, w jakim to zrobił, wprawiło wszystkich w zdumienie. Jeszcze dziwniejszy był fakt, że wcale nie miał zamiaru opuścić pomieszczenia.

– Nie ma się dokąd spieszyć – zatrzymał fotel przed olbrzymim prostokątem wideoramy i po raz pierwszy od wielu lat pozwolił sobie na krótką chwilę odpoczynku. – Czas pracuje teraz na moją korzyść – uśmiechnął się do swoich myśli. – Poczekamy więc zachichotał bezgłośnie. – Niedługo. Godzinkę, najwyżej półtorej. Za wysłanie ekipy ratunkowej odpowiadamy obaj. No cóż, komendanta można zmienić, Fuertad jest tylko jeden – aż klasnął z wielkiego ukontentowania.

Obserwujący go strażnicy wymienili porozumiewawcze mrugnięcia i w ułamku sekundy, przywołani do porządku wymownym spojrzeniem kreatora, zamienili się w posągowe bryły.

– Sytuacja jest więcej niż klarowna – analityczny umysł Fuertada rozważał wszystkie „za” i „przeciw” zrodzonego przed chwilą planu. – Ubir nuf Dem będzie niepocieszony – oczami wyobraźni widział już komendanta zamkniętego w kapsule transportowej i siebie wysyłającego kolejną grupę skazańców; wąskie wargi wykrzywiły się w grymasie upodabniającym pomarszczoną twarz do maski złośliwego gnoma.

Sala łączności rozbrzmiewała już odgłosami rutynowej pracy. Kreator ze spokojem, jaki daje podjęcie ostatecznej decyzji, obserwował tarczę chronometru.

– A swoją drogą, tam na dole musiało się zdarzyć coś naprawdę poważnego – myślał. – No cóż, wszystko w swoim czasie. Teraz należy tylko czekać. Nic więcej. Howden z pewnością jeszcze się odezwie, trzeba więc trzymać rękę na pulsie – rozparty wygodnie w fotelu obserwował pulpit łączności dyskretnej, gotów na pierwsze mrugnięcie awizora ruszyć w kierunku bloku konwersacyjnego.

Stało się jednak inaczej.

Zawieszona u stropu kula rozbłysła ostrzegawczą czerwienią. W tym samym momencie – po raz pierwszy w historii gelwońskiej bazy satelitarnej – rozległo się:

– Uwaga, uwaga. Do wszystkich. Ogłaszam Procedurę Obszaru Zamkniętego. Od tej chwili…

Zaskoczeni ludzie spoglądali po sobie z niedowierzaniem; ktoś zaklął nerwowo, ktoś inny próbował uspokoić sąsiadów przypuszczeniem, że to tylko ćwiczebny alarm. Oczy większości zwrócone były na kreatora, który spod nawisu krzaczastych brwi toczył spojrzeniem pełnym wściekłości. On jeden doskonale wiedział: nie ma mowy o żadnych manewrach!

– Skąd ten kretyn Ubir dowiedział się o wszystkim? W jaki sposób? – Znając reguły ogłoszonej Procedury zdawał sobie sprawę, że komendant wymknął się z zastawionej pułapki, mało tego, związał mu ręce, przejmując kontrolę nad kanałem łączności nadrzędnej, który dotychczas był w wyłącznej dyspozycji kreatora. Teraz już żaden raport nie dotrze do Centrum Wybiórczego, jeżeli nie uzyska aprobaty obel-borta. A szkoda. Główny Modyfikator miałby co robić, gdyby poznał niektóre szczegóły z życia kasty oficerskiej i metody, jakimi realizuje się zalecenia Rady.

– Prędzej czy później i tak moje będzie na wierzchu – pomyślał Fuertad, uśmiechając się złośliwie.

Jeszcze nie pogodzony z porażką, ale już zupełnie opanowany, podjechał do pulpitu oficera dyżurnego.

– Połącz mnie z przetrwalnią cybotów – polecił. – I wywołujcie bez przerwy wszystkie Forty.

Odgłos rozsuwających się drzwi kazał mu odwrócić głowę w stronę wejścia. Do sali wkroczył Ubir nuf Dem z nieodłącznym skrzydłakiem na ramieniu.

– Chwała Słońcu, kreatorze – wołał już od progu. – Dobrze, że pana tu spotkałem. Chief wyciągnął mnie na krótki spacer VAC-iem i zupełnie przypadkiem zaobserwowałem niecodzienne zjawisko na powierzchni Drugiego Kontynentu. Chciałem nawet tam wylądować, ale nie mogłem się zorientować w terenie, a urządzenia namiarowe milczały jak zaklęte. To dziwne, nie uważa pan?

– Bardzo dziwne – powiedział Fuertad zduszonym głosem. – Więc on pana „wyciągnął”? – wycelował oskarżycielskim gestem palec w stronę skrzydłaka.

Ubir nuf Dem skinął potakująco głową.

– Musimy wysłać tam specjalną ekipę – mówił dalej. Trzeba będzie nawiązać łączność z planetą, zorganizować…

Kreator nie słuchał obel-borta. Z ogromną uwagą wpatrywał się w nieruchomą sylwetkę skrzydłaka, w czarne paciorki jego małych ślepi, w których – Fuertad dałby sobie rękę uciąć – migotały iskierki zrozumiałego triumfu.

12.

Ktoś płakał. Rozpaczliwy, szarpany szloch obijał się o przezroczyste ściany baraku, kalecząc błogą ciszę regulaminowej nocy…

Ciszę?!

Edgins z niedowierzaniem potrząsnął głową.

– Skończyło się? Naprawdę? – wspomnienie przebytego koszmaru napełniało go lękiem. Wysilony do ostatnich granic słuch łowił najdrobniejsze szmery wypełniające, wnętrze pomieszczenia, lecz im bardziej Tom zagłębiał się w dźwiękowe tło, tym mniejszą miał pewność, że jest już faktycznie po wszystkim. A jeżeli nawet…

– Wielkie Nieba pomyślał. – Przecież cały ten szaleńczy kołowrót może się w każdej chwili zacząć od nowa – ścisnął nerwowo dłonie aż chrupnęły kostki palców. – Załatwili mnie, cholerne rindańskie wysmrodki. Nigdy się od tego nie uwolnię. Zrobili z Toma Edginsa zwykłą szmatę.

Pamięć przywołała z niebytu strzępy obrazów – jakieś mgliste pasma drgających cieni o nieludzkich kształtach, skąpane w mroku, dyszące nienawiścią. Był tam między nimi, bezradny jak nowo narodzone dziecko. Modlił się o śmierć, lecz oni kazali mu żyć – więc trwał, uczepiony pajęczej nitki nadziei, a rozdygotane zjawy zawodziły zgodnym chórem. I ten dźwięk, ten jękliwy, monotonny skowyt…

Ból przywrócił poczucie rzeczywistości. Tom oderwał ręce od twarzy, potem ostrożnie powiódł opuszkami palców po czole zdeformowanym chropowatymi guzami i wyżej, gdzie krótka szczecina odrastających włosów lepiła się od krwi wyciekającej z jakiejś rany.

Ciągle ktoś płakał.

Edgins poczuł nagły gniew na tego człowieka, tak otwarcie demonstrującego swoją rozpacz. Czy on, do ciężkiej cholery, nie może się zamknąć?! Powinien spać albo przynajmniej pozwolić spać innym. – Za kilka godzin znowu trzeba będzie wleźć do tych pieprzonych studni, grzebać w błocie i trząść się nad kruchymi gówienkami zarodników. Zasmarkany chłopczyk pewnie wspomina lepsze czasy. Jakby tylko on miał do tego prawo!