Выбрать главу

Majacząca w półmroku głowica dozownika przypomniała Edginsowi, że jest głodny i że będzie musiał teraz poczekać na rozpoczęcie fikcyjnego dnia, by napełnić dopominający się swojego udziału kałdun. Przespał jeden posiłek a może nawet więcej; kto wie, jak długo leżał bez przytomności?

– Jab – przypomniał sobie nagle. – On przecież nie śpi, przynajmniej tak mówił. Spytam go.

Przekręcił się na pryczy i przez chwilę uważnie nasłuchiwał – szloch dobiegał z lewej strony, gdzie było miejsce Klauda. Żeby dotrzeć do pryczy, na której leżał Jab, należało przejść przez całe pomieszczenie, aż pod drugą ścianę odległą o kilka niesamowicie długich metrów.

– Okropnie daleko – pomyślał Tom. – Nie wiedziałem, że to taki kawał drogi.

Barak pęczniał w błyskawicznym tempie. Zarysy nielicznych sprzętów uciekały od Edginsa, a on sam czuł się coraz mniejszy i mniejszy – właściwie wcale go nie było. Gdyby nie wrażenie uporczywego ssania w koniuszkach palców, zwątpiłby we własne istnienie.

– A może mnie już od dawna nie ma? – przestraszył się. – Egzekucja została wykonana, a cała reszta jest naturalną konsekwencją śmierci. Wielkie Nieba, czy wszyscy przeżywają taki sam koszmar?! I dlaczego? Jaki to ma cel? – przez chwilę leżał nieruchomo, próbując zebrać rozbiegane myśli i ułożyć je w logiczny ciąg, ale płacz Klauda rozrywał mozolnie budowany łańcuch skojarzeń. Tom psyknął kilka razy, a gdy to nie poskutkowało, zlazł na podłogę i poczłapał boso w kierunku głowicy dozownika.

– Ciebie też nosi po nocy? – Jab pojawił się w polu widzenia jako lekko falująca plama. – Czyżbyście naprawdę nie mieli nic lepszego do roboty? – podszedł bliżej i stanąwszy tuż przed Edginsem, obserwował go z zainteresowaniem. – Co ci odbiło, żeby się tak zaprawić?

– Sprawdzałem wytrzymałość gruntu – burknął Tom.

– I tak nieźle wyglądasz. Jak cię wczoraj znaleźliśmy, pomyślałem sobie, że będą nam musieli chyba dołożyć kogoś do kompletu – wyszczerzył zęby i klepnął Edginsa w ramię. – Idziesz spać czy może razem doczekamy świtu?

Tom spojrzał na pulpit dozownika. Do rozpoczęcia nowego dnia pozostało niecałe pół godziny. Czuł się już nieco lepiej – barak nie wariował, a postać Jaba nabrała konkretnego kształtu. Nawet płacz Klauda nie był już taki natrętny i dokuczliwy. Tylko to nieznośne ssanie w koniuszkach palców…

– I wargi – uświadomił sobie nagle. – To dziwne, zupełnie jakby były za ciężkie i lada chwila miały odpaść.

Wyciągnął rękę w kierunku szczeliny identyfikacyjnej, ale dłoń natrafiła na gładką powierzchnię.

– Musisz poczekać – mruknął Jab. Opiekun włączy się z wybiciem porannego gongu, aby zachęcić nas do pracy. Wtedy sobie z nim pogadasz.

– Jestem głodny – Edgins uderzył pięścią w obudowę głowicy. Zdawał sobie sprawę z bezsensowności tego gestu, tylko że okropnie chciało mu się jeść.

Od strony legowiska Klauda dobiegło głuche stuknięcie, a po krótkiej chwili przerwy spazmatyczny szloch na nowo wypełnił wnętrze baraku.

– Ten facet zawsze działał mi na nerwy, ale teraz przechodzi już samego siebie – Jab zdecydowanym krokiem podszedł do leżącego na podłodze człowieka i szturchnął go nogą. – Ej, ty! Zamknij wreszcie swoją płaczliwą jadaczkę, bo urządzę ci taki bal, że aż sam się boję.

– Daj mu spokój – powiedział Edgins. – Przecież to nie jego wina – pochylił się nad Klaudem.

– A czyja?

– Pomóż mi go posadzić.

Jab mruknął coś wysoce niecenzuralnego i niechętnie podtrzymał bezwładne ciało z drugiej strony.

– Zupełnie niepotrzebny wysiłek – stwierdził, otrzepując demonstracyjnie ręce. – Prędzej czy później i tak wszyscy powędrujemy na śmietnik, a on pokaże nam drogę. Chyba powinniśmy mu raczej zazdrościć, że będzie pierwszy.

– Przestań – powiedział Tom ze złością. – Klaud, słyszysz mnie? – potrząsnął szlochającym mężczyzną. – Odezwij się, Klaud. – Czy można ci jakoś pomóc?

– Dam mu parę klapsów po buzi, to raz dwa oprzytomnieje.

– Klaud!

Owal opuchniętej twarzy znieruchomiał; spod wpółprzymkniętych powiek spojrzały na Edginsa wypełnione tępym strachem oczy.

– Klaud, co z tobą?

Dał się słyszeć niewyraźny bełkot.

– Spokojnie – Tom położył ręce na chudych ramionach. – Już wszystko w porządku. Nie musisz się niczego obawiać.

– Byłby głupcem, gdyby ci uwierzył – wtrącił Jab.

– Zamknij się – warknął Edgins. – On ma rację – skojarzył. – Jedyne co możemy zrobić, to zdechnąć. Właściwie już nas nie ma. Skazani, straceni, zagrzebani w tym zapadłym zakątku Wszechświata – spojrzał na Klauda. – On przecież też myśli i rozumie. Wie dokładnie tyle samo, co każdy z nas. Wmawianie mu, że jest inaczej, niczego nie zmieni. A jednak nie mogę patrzeć obojętnie, jak męczy się, cierpi, gaśnie. Po prostu nie mogę.

Pogryzione wargi uwolniły kolejną falę chaotycznych dźwięków; skamlący głos przypominał teraz skargę skrzywdzonego dziecka.

– …boję się… boję się… boję…

– Czego się boisz? – spytał Tom.

Klaud uniósł lewą rękę i podsunął mu pod oczy rozwarte wnętrze dłoni.

– O co ci chodzi? – nie zorientował się w pierwszej chwili Edgins.

– Nie widzisz? – Jab zaglądał mu przez ramię. – Ładny numer, nie powiem – dodał zmienionym głosem.

Na pobrużdżonej, pokrytej odciskami skórze można było dostrzec niewielkie koło, otaczające środek dłoni cienką, lekko fosforyzującą linią.

– Rozumiesz coś z tego? – spytał Jab.

Edgins nie odezwał się. Wyręczył go Klaud:

– To kara – wybełkotał na wpół zrozumiale. – Kara…

Tom przypomniał sobie zdarzenia poprzedzające zapakowanie więźniów do kapsuł transportowych. Spojrzał na swoją lewą dłoń. Nie było tam żadnego znaku. Chociaż… nie, na pewno nie.

– U mnie – powiedział cicho Jab – niezbyt wyraźne, ale jest. – Pokazał Edginsowi rękę.

– Napiętnowani złoczyńcy – szlochał Klaud.

– Napiętnowani? – zdziwił się Tom. – Dlaczego napiętnowani? Za co? Przestań wreszcie bredzić, bo doprowadzisz mnie do pasji.

– Nie ma kary bez winy – wykrztusiły pogryzione wargi.

– Pieprzysz! – nie wytrzymał Edgins. – Każdy z nas został już wystarczająco ukarany. – Ja, ty, my wszyscy! – zatoczył ręką półkole obejmujące cały barak. – Wszyscy przeżyliśmy egzekucję i nikt nas nie uprzedzał, że będzie to zwykła szopka. A może się mylę? Może tylko dla mnie zabrakło reklamowych folderów Gelwony? No powiedz! Dlaczego nic nie mówisz?!

– A co ma mówić? – Jab wyprostował się. – Nie rozumiesz? To przecież jasne jak Słońce. Tłuste gnojki w dzielnych mundurkach. Żebym ja ich dostał w swoje łapy – zacisnął pięści, a potem rozprostował palce i z nienawiścią spojrzał na wnętrze lewej dłoni. – U ciebie nic nie widać?