Выбрать главу

– A ja? – zastanawiał się dalej. – Gdzie jest moja granica plastyczności?

Przypomniał sobie gwałtowny finał wczorajszego dmą. Wysoki, zawodzący dźwięk… I potem majakliwe przebudzenie, gorzkawy smak białych kryształków, krążek kaleczący wnętrze lewej dłoni. Przyjrzał mu się z nienawiścią.

– Jesteś tutaj? – aż zgrzytnął zębami ze wściekłości. – Wciąż jeszcze jesteś. A niech cię jasny szlag… klął długo i dosadnie, ale nie przyniosło mu to żadnej ulgi.

Zauważył, że w baraku nie ma już nikogo. Przez przezroczyste ściany dostrzegł sylwetkę Klauda znikającą w wylocie jednego z korytarzy i charakterystyczną postać mutanta, który znajdował się w połowie drogi do najdalej położonego chodnika. Śmiesznie podrygiwał na tych swoich pałąkowatych nogach.

– Niezły dziwoląg – pomyślał Edgins. – Co on takiego powiedział? Aha – że wydzielam nietypową aurę – wzruszył ramionami. – Jeżeli mu na tym zależy…

Obserwował, jak mutant znika za usypiskiem poszarpanych głazów. Po chwili pokazał się z drugiej strony; pomniejszony odległością sprawiał wrażenie owada mozolnie pokonującego pochyłą ścianę.

– Mrówka – stwierdził Edgins. – Jesteśmy jak mrówki. Tam i z powrotem, tam i z powrotem. Nie znając celu ani sensu wykonywanych czynności odwalamy dzień po dniu swoją część radosnej orki. Nieważne, czy kieruje nami ślepy instynkt, czy też łagodna perswazja poparta mocą kodeksu bądź przenikacza. Efekt końcowy jest identyczny.

Mutant przerwał wędrówkę, przez chwilę kręcił się w jednym miejscu, a potem niespodziewanie zawrócił w stronę baraku. Dotarł do śluzy, gdy Edgins walczył jeszcze z ostatnimi paskami uprzęży. Ledwie otwarło się przejście – już wbiegł do wnętrza, niemal przewracając zaskoczonego człowieka. Dopadłszy swojej pryczy, odrzucił starannie poukładane bety na podłogę i wpakował rękę w głąb materaca. Tom dopiero teraz dostrzegł płaty lepkiego śluzu pokrywające przezroczystą skórę na twarzy i ramionach mutanta.

– On się poci – stwierdził ze zdziwieniem i zaintrygowany tak niecodziennym widokiem postąpił krok naprzód. – Poci się, niech mnie drzwi ścisną!

Penetrująca bebechy materaca ręka znieruchomiała, znalazłszy widocznie to, co było celem poszukiwań. Mutant wyszarpnął ją na zewnątrz. Białe krążki rozsypały się po posadzce – z wyjątkiem jednego, który powędrował między wąskie, zniekształcone grymasem bólu wargi. Jeszcze przez chwilę wyłupiaste oczy lśniły chorobliwym blaskiem, a potem błony mrużane zgarnęły z nich mgłę szaleństwa i Edgins aż ugiął się pod naporem przenikliwego wzroku.

– Do tyłu! – użądlił śliski głos.

Pokornie stanął pod ścianą i patrzył, jak tamten zbiera rozsypane krążki, liczy je, a następnie chowa do zawieszonego u pasa pojemnika. Bezwiednie przełknął ślinę…

– Skąd to masz… aż tyle?

– Po prostu lubię oszczędzać – mutant usiadł na pryczy i poprawił przekrzywiony stelaż, nie spuszczając oczu z Edginsa. – Każdy kombinuje jak potrafi – dorzucił wzruszając ramionami. – Tak cię to dziwi?

– Każdy kombinuje jak potrafi – powtórzył Tom w duchu. – A przecież on potrafi o wiele więcej niż ktokolwiek z nas. Może zmieniać strukturę substancji, dostosowując ją do potrzeb swojego organizmu, kontrolować metabolizm i robić całą kupę innych rzeczy, o których nie mamy pojęcia.

Lekceważąc ostrzegawcze syknięcie podszedł bliżej i oparł się o głowicę dozownika, o trzy kroki od mutanta.

– Pamiętasz co spotkało Jaba?

– Pamiętam – skinął głową Edgins. – Myślę jednak, że to był przypadek. Po prostu spałeś. Myślę też, że bardzo niechętnie decydujesz się na taki numer. To chyba trochę wyczerpuje, co?

– Sporo myślisz.

– Każdy kombinuje jak potrafi – zaśmiał się Tom. – Mógłbyś mi pokazać swoją lewą rękę?

– Wścibski jesteś – powiedział mutant wyciągając ramię.

Wnętrze dłoni było puste. Żadnego znaku.

– Tak przypuszczałem – mruknął Edgins. – Dużo odłożyłeś tych białych krążków. Nie boisz się?

– Czego?

– Skoro nam je dają, to znaczy, że są potrzebne. Uodparniają na jakieś tutejsze bakterie, promieniowanie, bo ja wiem co? W każdym razie pomagają, tego jestem pewien.

– Narkotyki też pomagają rzucił krótko mutant.

– Narkotyki?! Chyba nie chcesz powiedzieć, że oni nas…

– Nie, to byłoby za proste.

– Więc o co chodzi?

– O nic – mutant wstał i biorąc do ręki maskę ruszył w stronę śluzy. – To ty zacząłeś pytać.

– Słuchaj – Edgins niepomny ostrzeżenia chwycił go za ramiona. – Co jest w tych białych krążkach? Przecież wiesz. To dla ciebie żadna trudność rozszyfrować budowę dowolnej substancji. Na pewno już to zrobiłeś. Zobacz! – podsunął przed wyłupiaste oczy wnętrze lewej dłoni. – Wszyscy to mamy. Wszyscy, z wyjątkiem ciebie.

Mutant popatrzył na fosforyzujące kółko bez najmniejszego zainteresowania.

– Trzeba iść powiedział cicho. Już czas najwyższy.

– Nigdzie nie pójdziesz – warknął Edgins popychając go z powrotem na pryczę. – Niezbyt cię tu lubią, co? Bądź grzeczny, bo w korytarzach łatwo o nieszczęśliwy wypadek. Ktoś mi mówił, że te jaskinie są bardzo niebezpieczne.

– Aura – wymamrotał mutant. – Zmienia się…

– Przestań pieprzyć! Potrzebuję konkretnych informacji. Te zarodniki w studniach. Nie zbieramy ich chyba bez przyczyny?

– Bez przyczyny… to niemożliwe – zasłonił twarz ramieniem. – Nie świeć tak, błagam!

– Zwariował – pomyślał Tom. – Całkiem mu się pomieszało. A może udaje? – ścisnął pięści aż do bólu. – Nie próbuj mnie kołować swoimi sztuczkami, słyszysz? Chce tylko, żebyś mi pomógł połapać się w tym wszystkim. Przecież możesz to zrobić.

– Kim jesteś? – w głosie mutanta brzmiała nuta autentycznego strachu.

Edginsowi ręce opadły.

– Ażeby cię pokręciło – jęknął.

– Kim jesteś? – pytały przysłonięte błonami oczy.

– Kim jesteś? – powtórzyły ściany baraku.

– Kim jesteś?! – zadudniło echem sklepienie pieczary.

14.

Kunsztownie zdobiona patera przecięła powietrze i roztrzaskała się o ścianę. Lizey w napadzie zwierzęcej furii skoczyła w sam środek potłuczonych skorup i obcasami podkutych butów zmieniła je w różową miazgę.

– Nie potrzebuję twoich upominków – warczała z dziką zawziętością. – Nie potrzebuję twoich zaślinionych westchnień, śmierdzących pocałunków i nieporadnych pieszczot. Zniszczę cię, komendancie! Dopadnę i rozszarpię, choćbyś się zaszył na drugim końcu Wszechświata. Ty, ty… – misternie wykonana szkatułka podzieliła los pozostałych podarunków, którymi Ubir nuf Dem miał zwyczaj obsypywać obiekt swoich uczuć. Spod kościanego wieczka wyprysnęły białe krążki, znikając w puszystym podłożu.