Słuchała go jednym uchem, przez cały czas rozwiązując skomplikowaną łamigłówkę, w której postanowiła wziąć udział. Guzik ją obchodziły zagadkowe zjawiska zakłócające spokój Gelwony. Abstrakcyjne boje toczone przez żądnych wrażeń samców stanowiły odległe tło, mogące wprawdzie umilać czas, ale nie mające prawa wpływać w sposób istotny na jej życie. Tym razem jednak sprawa nabrała zupełnie innych wymiarów.
Ironiczny uśmiech zabarwił twarz Lizey. Zrozumiała, że sytuacja, w jakiej się znalazła, pozostawia pewien margines swobody, pozwalający wykonać kolejny manewr. W jej umyśle dojrzewał przewrotny plan, w którym rolę zwierzyny miał odegrać Ubir nuf Dem, myśliwego Fuertad, a nagonki – chwiejący się na sąsiednim trójnogu Howden.
Kolejna porcja musującego koktajlu sprawiła, że wnętrze kantyny okryło się lepką mgłą. Lizey potrząsnęła głową i przecierając zaczerwienione oczy rzuciła czujne spojrzenie w zakrywające pół ściany lustro.
– Szlag by trafił te włosy – pomyślała układając niesforne pukle w zgrabną aureolę. – Trzeba je skrócić, koniecznie…
Odbicie Howdena zafalowało i przez moment miejsce znanego aż do obrzydzenia oficera zajmował zupełnie inny człowiek. Widziała jego poruszające się usta i wyciągniętą dłoń, której wnętrze kaleczył lekko fosforyzujący okrąg.
– Znowu – jęknęła głucho Liz i czarka wraz z resztkami koktajlu uderzyła w lustrzaną taflę.
– Chodźmy stąd! – szarpnęła Howdena za ramię.
Zabełkotał coś niezrozumiale i po zrobieniu dwóch kroków rozciągnął się jak długi.
– Szybciej! – ponaglała go bezskutecznie, aż wreszcie chwyciła za klapy munduru i z trudem doprowadziła bezwładne cielsko do pozycji siedzącej.
– O rany – miauknął rozpaczliwie Howden. – Wszystko mi się pieprzy…
Dostrzegła zmięty łachman człowieka rozciągnięty na twardej, pokrytej cienkim materacem półce. Szarpnęła go za ramię, a on spojrzał na nią tak jakoś dziwnie, jakby…
– Kim jesteś? – padło z jej ust mimowolne pytanie.
15.
– Kim jestem? – kołatało w mózgu Edginsa. – Co ja tu właściwie robię? Po co ta cała maskarada? Dlaczego kazali mi żyć?! – pamięć przywołała obraz pięciu biało odzianych egzekutorów i szczęk metalowych klamer, głoszący rozpoczęcie ceremonii stracenia. – Na wszystkie świętości Nieba i Ziemi, nie wytrzymam ani chwili dłużej!!!
Walczył z narastającym uczuciem łaknienia, zdając sobie sprawę, że z każdą sekundą jest coraz bliżej bariery, za którą oczekuje go pozorne ukojenie. Odczuwał niemal fizyczny ból na wspomnienie gorzkawego smaku kryształowych drobin. Złośliwy robak, gorszy od wszystkiego, bo niematerialny. Nie ustanie w poszukiwaniach, dopóki nie złożysz mu należnej daniny. Wystarczy tylko zgiąć rękę w łokciu, położyć na języku chropawy krążek i zamknąwszy usta, czekać…
– Iris – zaciśnięte na krawędzi pryczy zęby uwolniły jedynie kłąb pozbawionych znaczenia dźwięków. – Pomóż mi…
Zobaczył ją, jak stoi oparta o głowicę dozownika, przyglądając mu się z wyrazem zdziwienia wypełniającym miodowe oczy. Długie kasztanowe włosy rozpuściła w swobodny welon, opadający aż na plecy.
– Dlaczego nie śpisz? – spytała. – Już późno.
Wyciągnął do niej rękę i wtedy zauważył, że postać Iris uległa gwałtownej metamorfozie: stała się nagle przejrzysta, a potem…
Ogarnęła go rozpacz.
…pochylała się nad nim mówiąc coś pieszczotliwym tonem, ale to nie była Iris, tylko jakaś zupełnie obca kobieta. Szarpała go za ramię i kazała gdzieś iść. Dokąd? Przecież tutaj jest jego właściwe miejsce. Gelwona, skąd ta nazwa…?
– Mam halucynacje – uświadomił sobie z trudem. – Mutant mówił prawdę, to coś w rodzaju narkotyku.
Skupił wzrok na twarzy kobiety. Gdzieś w plątaninie korowych tuneli odnalazł jej wizerunek, ale wymykająca się spod kontroli wyobraźnia zaczęła nakładać na siebie dwa niezależne obrazy i już po chwili kojąco chłodna dłoń Iris dotknęła rozpalonego czoła Edginsa.
– Dlaczego to zrobiłaś? – spytał. – Dlaczego nie czekałaś aż wrócę? Przecież obiecałaś… – czuł łzy napływające do oczu i całą siłą woli starał się je powstrzymać. – Musiałem, naprawdę musiałem…
– I co z tego? – wzruszyła, ramionami. – Myślisz, że kogoś to obchodzi? Zamiast się mazać, lepiej byś trochę pospał.
– Pocałuj mnie – poprosił.
– Też pomysły – zarechotał Jab. – Jak pragnę podskoczyć, wszystkim odbija.
– Zrywaj się – warknął Edgins.
Ognista kula eksplodowała gdzieś w piersiach i zamknęła całe ciało w ognistym kokonie. Koniuszki palców zaalarmowały układ nerwowy wrażeniem nieznośnego ssania; zupełnie jakby ktoś próbował oderwać mu paznokcie.
– Co ci właściwie dolega? – spytał Jab.
– Krą-żki – wybełkotał Edgins. – Nie-bra-łem…
– Dlaczego? Przecież odwaliłeś działkę. Nie dostałeś?
– Specjalnie… Ból jakby trochę zelżał… Są tutaj, schowałem…
– Co ci odbiło?
– Ręka – wyciągnął lewą dłoń. – Mutant nie ma tego kółka. A wiesz dlaczego? Chowa wszystko do materaca. Bierze tylko wtedy, kiedy go naprawdę przyciśnie…
– Adziabadzia – zawyrokował Jab. – Uwierzyłeś w te bajki?
– To nie są bajki. Widziałem jego rękę. Ani śladu.
– Może na niego to nie działa? Te zimnokrwiste jajorodki znają różne sztuczki. Mógł coś zamieszać.
– Nie mógł – pokręcił głową Edgins. – Załatwili go zaraz na wstępie, podczas snu. Inaczej nigdy by im się to nie udało. Dożylna dawka preparatu blokującego wrodzone zdolności. Kiedy otworzył oczy, było już po zawodach. Może tylko rozpoznawać substancje.
– Czyżby? – Jab zastanawiał się przez chwilę. – Doskonale pamiętam, jak na początku naszej znajomości…
– Fakt, ale to były resztki jego możliwości – mruknął Tom unosząc się na łokciach. – Teraz już i tego nie potrafiłby zrobić.
Jab wykrzywił twarz w grymasie niedowierzania.
– Jeżeli kupiłeś bajer, to zatrzymaj dla siebie, a nie próbuj opychać innym – powiedział. – Ja w każdym razie nie mam zamiaru tego przyswajać.
Poszczególne słowa docierały do Edginsa z dudniącym pogłosem. Słuch wyczyniał dziwne harce, mieszając rzeczywiste dźwięki z tworami przypadkowych imaginacji. Na moment postać Jaba rozdwoiła się, a każda z nowo powstałych półprzejrzystych sylwetek odgrywała zupełnie inny zestaw min i gestów. Tom nie mógł sobie z tym w żaden sposób poradzić.
– Podwójne widzenie – pomyślał. – Słyszałem o czymś takim.
Wydawało mu się, że lada chwila zleci z pryczy, więc wbił palce w posłanie i rozpłaszczył ciało jak tylko mógł najbardziej. Upadek z takiej wysokości nie dawał szansy na przeżycie. Żeby chociaż ten wiatr ustał, może wtedy…
– Skąd wiatr? – zastanowił się nagle. – Wielkie Nieba, ja chyba oszaleję.
– No to sobie szalej – burknął Jab. – Nie mam zamiaru ci w tym przeszkadzać – chciał odejść, lecz Edgins chwycił go za rękaw i, mimo oporu, posadził z powrotem.