Выбрать главу

– Chwileczkę – powstrzymał go Fuertad. – Jak brzmi nazwisko pańskiego świadka? Muszę przecież wiedzieć…

– Liz Myrmall, kreatorze. Czy to coś panu wyjaśnia?

Wyjaśniało, a jakże! Figurki zajęły swoje pozycje i sytuacja wymagała tylko jednego posunięcia, po którym można będzie ogłosić zakończenie rozgrywki. A ruch ten należał do Fuertada.

– Zeznanie obciążające obel-borta w zamian za mój raport. Ja pozbywam się komendanta, ona unika wyroku Rady, Howden… – kreator spojrzał na oficera z wyraźną niechęcią. – No cóż, ten chyba odbierze swoją należność w naturze. Nieistotne. Ważne, że Gelwona pozbędzie się wreszcie tego bałwana nuf Dema. O niczym innym nie marzę.

– A jeżeli to pułapka? – przebiegło mu nagle przez głowę. – Przynęta, na którą dam się złapać jak pierwszy lepszy żółtodziób?

Usiłował wyczytać cokolwiek z twarzy Howdena, ale ku swojemu zmartwieniu nie znalazł na niej nic prócz beztroskiego wyczekiwania. Chociaż… Ten ledwie dostrzegalny odcień drwiny przyczajony w kącikach warg…

– I jak pan to widzi, kreatorze?

– Dam panu znać za pół godziny – Fuertad zadbał, by barwa głosu nie zdradziła jego podniecenia i przez cały czas obserwował twarz oficera. – Proszę być gdzieś w pobliżu.

– W porządku – oblicze Howdena w dalszym ciągu niepokoiło brakiem jakiejkolwiek reakcji, nawet gdy wyszedł i jego pucołowata gęba wypełniła ekrany podglądu, w które kreator wpatrywał się chciwym wzrokiem.

Kościste palce ze wściekłością uderzyły w poręcz fotela.

– Oto gwarancja mojego bezpieczeństwa – myślał Fuertad, wyjmując ze szczeliny mnemoreksu kryształ zawierający wierny zapis całej rozmowy. – W każdej chwili będę mógł zeznać, że zgodziłem się tylko po to, by zdobyć bardziej konkretne dowody przeciwko tej bandzie intrygantów.

Zaakceptowawszy w ten sposób przedstawioną przez Howdena propozycję, wygasił ekrany podglądu i wrócił do przerwanej pracy, od której oderwał go dopiero meldunek o niespodziewanym odkryciu w rejonie dotkniętym eksplozją.

Gdy w godzinę po zakończeniu rozmowy zniecierpliwiony wysłannik Liz stanął ponownie przed drzwiami gabinetu, kreatora już tam nie zastał. Nie było też strażników ani nikogo takiego, kto mógłby mu powiedzieć, że Fuertad opuścił przed kwadransem Gelwonę, zabierając na pokładzie swojego statku jedynego skazańca, który przeżył wybuch, chociaż znajdował się w samym centrum kataklizmu.

Skazańcem tym był gradienter Konrad Tietz.

18.

Kolejny etap katorżniczej udręki. Edgins był tak wyczerpany, że nie chciało mu się nawet spojrzeć na wypełniony zarodnikami pojemnik. Miał wyjątkowe szczęście: dwie studnie wystarczyły do zaspokojenia wymagań dozownika, a mimo to pot zalewał mu oczy i czuł się słaby jak niemowlę. Leżąc obok zarastającego otworu, niemal przemocą wtłaczał powietrze do odmawiających posłuszeństwa płuc.

– I tak w kółko, aż do samego końca – pomyślał z tępą obojętnością.

Mógł już właściwie wracać do baraku, ale nie chciało mu się ruszać z miejsca. W końcu to chyba wszystko jedno – tu czy parę metrów dalej…

Przez chropowatą opokę znużenia przebijała się od czasu do czasu iskra rozpaczliwego buntu, który rozpalał na moment wyobraźnię Edginsa, każąc ogarniać otoczenie nienawistnym spojrzeniem. W takich chwilach zdawało mu się, że wystarczy uderzyć pięścią w kamienne ściany, by utorować sobie drogę do wolności. I zaraz potem bolesny grymas wykrzywiał twarz skazańca, a znużony umysł popadał w jeszcze głębsze odrętwienie.

Zapas powietrza w zbiorniku wystarczał na jakieś pół godziny. Można by pokusić się o zbadanie korytarza, ale po co? Jab spenetrował dwa, za każdym razem natrafiając na sztuczną przegrodę uniemożliwiającą dalszą wędrówkę. Nie tędy droga – ktoś już się o to zatroszczył. Zresztą, czy w ogóle istnieje jakieś wyjście?

O Nieba, jak duszno! Tom odwrócił się na plecy i wbił wzrok w nieregularne sklepienie korytarza. Ciemne odcienie brązu poprzecinane gęstą pajęczyną sinych nitek. Świadomość skazańca bezwiednie zamieniała plątaninę kresek w znajome kształty, wyłuskując z niebytu zarys twarzy, rąk, całych sylwetek…

Co za idiotyzmy! To wszystko jedynie majaki, bezsensowne fantasmagorie. Rzeczywistością jest lita gładź skały i żadna siła nie potrafi przeobrazić jej w nic innego. Kamienny grobowiec, w którym pogrzebani za życia oczekują kresu swej wędrówki. Żeby choć odrobina wody!

Burza. Potworna burza wypełniona dudniącym śpiewem gromów. Brzuchate chmury rodzące rzęsiste strugi deszczu i błyskawice przecinające odległy horyzont. Wyobraził sobie, jak stoi z uniesioną do góry twarzą, a chłodne krople zmywają z jego ciała skorupę zeschniętego brudu.

Wciągnął głęboki haust powietrza przesiąkniętego zapachem syntetyków. Jaki mają sens marzenia, jeśli ich nie można zrealizować? Więc nie marzyć?!

Podniósł upapraną brunatnym błockiem rękę i metodycznie, kawałek po kawałku odrywał fragmenty popękanej skorupy razem z wierzchnią warstwą skóry. Bolało jak jasna cholera, nie ustawał jednak w pracy, czerpiąc z zadawanego sobie bólu jakąś osobliwą satysfakcję. Gdy dotarł do dłoni i oczyścił jej wnętrze, oczom jego ukazały się dwa wspołśrodkowe okręgi, szpecące ciało czerwonawą obecnością.

– Już dwa – myślał trąc wściekle poranioną pęcherzami skórę. – Niedługo pewnie znajdę trzeci albo i czwarty. Całe mnóstwo! Ciekawe tylko, jak się pomieszczą? A może łapa mi urośnie? Będzie taka wielka, że nie dam rady jej udźwignąć – zachichotał, lecz zaraz twarz mu spoważniała. – Mutanta też to wzięło. Więc wszyscy, bez żadnego wyjątku. Marna pociecha, ale zawsze coś.

Nie chciało mu się wracać. Błogi bezruch opanował całe ciało, przytępione zmysły pozwoliły na chwilę całkowitego zapomnienia. Ale tylko na chwilę.

Paskudnie gorąco.

Szeleszczący monolog górskiego strumienia, z którego można zaczerpnąć odrobinę krystalicznej wody, zimnej i orzeźwiającej. Wydawało mu się, że słyszy łoskot strugi torującej sobie drogę pomiędzy śliskimi głazami.

– Nie marzyć! – przebiegło przez głowę Edginsa. – Zapomnieć o wszystkim, do czego nie można wrócić.

Lecz jak to zrobić, skoro zbiór wspomnień oznacza konkretną osobowość. Popełnić psychiczne samobójstwo?

A potok szumiał, kusząc obietnicą rzeźwiącego dotyku.

– Przecież to niemożliwe – Tom uniósł się na łokciach i nasłuchiwał uważnie, a wszystko co do niego docierało, przeczyło zdrowemu rozsądkowi.

Wydawało mu się, że w tym odległym chlupotaniu pobrzmiewa znienawidzona, jękliwa nuta. Ścisnął rękami głowę. Wspomnienie rindańskich widm – bezcielesnych i bezosobowych cieni osaczających zniewolony umysł pozostającego na ich łasce człowieka…

To było jednak coś innego!

Tom oderwał dłonie od uszu i drżąc całym ciałem, stanął na uginających się nogach. Szum dochodził z nie zbadanej jeszcze części korytarza – tak wyraźny, że skazaniec niemal widział kręte języki górskiego strumienia i czuł ożywczy chłód spienionej wody.